środa, 28 października 2015

Niedziela dla włosów: zmieszajmy wszystko, jogurt, żółtko...

Witajcie:)

Pogoda nam ostatnio dopisuje, co bardzo mnie cieszy. Zimne i deszczowe dni odeszły w zapomnienie. Pozostaje jedynie cieszyć się piękną jesienią z mocą kolorowych liści i oczywiście zacząć lepiej spać po zmianie czasu. To sprawia, że wszystkiego chce się bardziej i więcej, włosy chyba mają podobne odczucia;)

Zobaczycie na zdjęciach jak się próbują przypodobać jesieni. A tak poważnie, to najwyższy czas pomyśleć o hennie. Odrost coraz większy, na długości włosy coraz jaśniejsze. Poza tym nadszedł TEN moment, kiedy ciężko wykombinować z nich jakąś fryzurę, a rozpuszczone dobrze nie wyglądają. Postanowiłam zapuszczać i zdania nie zmienię. Choćbym w najbliższym czasie miała codziennie chodzić w fryzurze, którą zobaczycie na zdjęciach:)

Pomysłu jako takiego na Ndw nie miałam, sam do mnie przyszedł;) Przy robieniu płatków z jogurtem na kolację pomyślałam, że trochę go sobie zostawię do włosów. I powstała taka mieszanka z jogurtem w roli głównej:

  • 2 łyżki jogurtu naturalnego
  • żółtko
  • łyżeczka oliwy
  • ok. łyżeczka Kallos Banana
  • trochę mąki zwykłej, ziemniaczanej nie posiadam 
  Konsystencja pozostawiała wiele do życzenia, rzadka, z grudkami. Ale ja, jak to ja, już nic z nią więcej nie robiłam tylko nałożyłam na suche włosy, pod czepek i ręcznik na jakieś 2 godziny. Po tym czasie umyłam skalp szamponem odżywczym Bania Agafii, długości już niczym nie ruszałam. Po myciu dosłownie na chwilę wylądował na włosach Rosyjski balsam na kwiatowym propolisie. Po spłukaniu , jak zdążyły już trochę podeschnąć nałożyłam jeszcze olejek Isana  na końcówki i Joannę Miód i cytryna. To wszystko działo się w sobotę w nocy.

Zdjęcia robione w niedzielę po południu przez Anię:)





























Z działania maski byłam bardzo zadowolona, w końcu coś ładnie dociążyło moje włosy. Oczywiście mniejsze kosmyki przy samej twarzy były lekkie i fruwające, ale już się do tego przyzwyczaiłam.
A że tej maski wyszło dużo to resztą spożytkowałam przy kolejnym myciu, efekt był równie przyjemny.

W przygotowaniu jest już kolejny post, ale nie będzie włosowo tylko życiowo;) To chyba coś w rodzaju blogowego tagowania, bo zostałam poproszona przez Ev z bloga Kochaj i Twórz o odpowiedzi na kilka pytań, co zrobię bardzo chętnie:)


Trzymajcie się ciepło:)

Shirley 

poniedziałek, 12 października 2015

Niedziela dla włosów: W roli głównej - żel z siemienia lnianego


Cz..cześć, cześć!

Przychodzimy do Was w zimowym nastroju.
Z programów informacyjnych i serwisów internetowych zasypują nas od rana, jak śnieg, komunikaty: Zima zaskoczyła Polaków! Atak zimy. Czy to epizod? Uwaga na drogach.
Chodzą głosy, że to wczorajsza wygrana naszych piłkarzy spowodowała tę anomalię. A jak jest naprawdę? Naszym zdaniem, jesteśmy świadkami ogólnomedialnego wyolbrzymiania biednego październikowego dnia. Kiedy za miesiąc słupki rtęci spadną do może -10 stopni, każdy będzie chuchał w dłonie i wspominał z utęsknieniem ten poniedziałek. 

Mimo wszystko,
dzisiaj pogoda chyba każdemu spłatała figla i nie za bardzo polubiła się i z kierowcami, i z włosami.
Zwłaszcza, gdy dzień wcześniej zafundowało się tym ostatnim: siemię lniane. 




Niedziela dla włosów była tym razem wspólna. Siedziałyśmy w mieszkaniu i w końcu wpadłyśmy na pomysł, żeby każda z nas nałożyła na włosy to samo. Z jednym wyjątkiem. U Shirley próbowałyśmy wydobyć skręt: wgniatając i później odgniatając żel lniany. U mnie skończyło się na płukance z rozcieńczonego "glutka", żeby uzyskać efekt tafli to za dużo powiedziane, ale wygładzonych włosów już prędzej.





Zanim ugotowałyśmy ten hmm.. kisiel, postanowiłyśmy trochę odżywić włosy.
Najpierw spryskałyśmy włosy mgiełką z wody i gliceryny. Na tak zwilżone pasma nałożyłyśmy olej arganowy Loton (nie jest to czysty argan, ale mieszanka olejów), a że zostało go dosłownie na dwa użycia, przy okazji zdenkowałyśmy. Połączyłyśmy go w dłoniach z kilkoma kroplami nafty kosmetycznej.
Po chwili wmasowałyśmy emolientową odżywkę Oil Repair i zostawiłyśmy na ok. 40 min. U Shirley po 30 dołożyłyśmy jeszcze końcówkę maski z jogurtem i żółtkiem, która została w lodówce, po ostatnim eksperymencie. Moim włosom dość na razie protein, za to włosom Shirley przeciwnie. Myślałyśmy, że proteiny także dołożą swoje pięć groszy do skrętu, ale o tym pod koniec opowie Shirley.
Po umyciu szamponem Yves Rocher Volume nałożyłyśmy siemię i dałyśmy naszym włosom naturalnie wyschnąć.

Zdjęcia zrobiłyśmy już z lampą, bo bez wychodziły bardziej rozmazane. Niestety dzień staje się coraz krótszy, przez co naturalnego światła do cykania fotek jest też jak na lekarstwo.
W przyszłości postaramy się je złapać. W tym wypadku włosy po lnie schły wyjątkowo długo i to też przyczyniło się do tego, że zanim się obejrzałyśmy, za oknami było już ciemno.

Pierwsze - włosy Shirley.

Włosy wyschły, zostały odciśnięte z lnianego żelu i ... i nic. Mimo obiecujących początków nie udało się wydobyć z nich skrętu.




Obie z Anią byłyśmy zaskoczone. Owszem, jakieś tam loczki były, ale to u mnie normalne. Same się później rozprostowują. Czy to możliwe, że zmiana porowatości włosów pozbawiła je też skłonności do skrętu? Na początku świadomej pielęgnacji, kiedy były jeszcze mocno wysuszone i zniszczone kręciły się jak szalone, a teraz nic. Ostatnio trafił się nawet dzień kiedy były zupełnie proste! W najlepszym wypadku mogę liczyć na delikatne fale. Nie ma co narzekać, bo z efektów po wszystkich zabiegach Ani jestem naprawdę zadowolona. Włosy wygładzone, błyszczące i śliskie. Oczywiście pisząc ten post, w poniedziałkowy wieczór, włosy są już zupełnie proste. Niemniej, takiej NDW mówię stanowcze tak! :)
Żeby nie przedłużać, czas na zdjęcia końcowe.

tutaj po rozczesaniu i po zabawach Ani z układaniem w loczki ;)

po prawej po rozczesaniu



Drugie - włosy Ani

Po tym jak Shirley nałożyła i wprasowała mi dokładnie we włosy od ucha w doł odżywkę, zaplotła warkocz. (Swoją drogą bardzo przyjemne uczucie kiedy druga włosomaniaczka zajmuje się twoimi włosami jak własnymi, sto procent zaufania, w przeciwieństwie do fryzjera.)
W takim uczesaniu, pod reklamówką i czapką, włosy czekały na umycie. Specjalnie głową w dół, żeby uniknąć niedokładnego spłukania mieszanki. Niestety ostatnio już któryś raz z kolei mi się to przytrafia i to w jednym miejscu. Na wysokości końca odrostu, u samej nasady włosów, tworzy się coś na kształt gniazda. Przy uczesaniu wierzchniej warstwy włosów, nie widać obciążonych pasm, jednak ja je widzę i czuje.. w głowie. ;)
Pod koniec naturalnego wysychania nie mogłam już czekać i chwyciłam za suszarkę, czego prawie nie robię. Shirley pomogła mi dosuszyć włosy chłodnym nawiewem, po czym zrobiła zdjęcia i zaplotła pięknego francuza. Rozpuściłam go dopiero rano. Włosy były sypkie, ale jednocześnie trochę spuszone na końcach. W drodze na uczelnię mocno się naelektryzowały od czapki i przednie pasma spuszyły. Po całym dniu i powrocie z zajęć były bardzo postrączkowane. Zdecydowanie muszę postawić teraz na emolienty :) Ale takiej niedzieli mówię 3xTAK. Znam efekt po "glutku" i wiem, że zawsze mogę na niego liczyć. Pod warunkiem, że dzień później nie ma mrozu i śniegu :D

uroczy warkocz upleciony przez Shirley

Naszą NDW zaliczamy do udanych. 
Na pewno jeszcze kiedyś powtórzymy taki wspólny sposób spędzenia niedzieli. Ale nie dajcie się zmylić, że tylko włosami człowiek (my) żyje(my).  Oprócz krzątania się przy włosach, stałyśmy też przy garach, a co z tego wyszło, dokładniej opiszemy pewnie w kolejnym poście. :) 



A jak Wam udała się niedzielna pielęgnacja? Macie swoje pewniaki, po których wiecie, że efekt wyjdzie taki jak zaplanowaliście? Jesteśmy bardzo ciekawe Waszych sposobów na zdrowsze i piękniejsze włosy :) 

Trzymajcie się cieplutko!

Ania(&)Shirley

sobota, 10 października 2015

Nastały zimne czasy...

Nastały zimne czasy dla mnie, moich włosów i ogólnego nastroju. Temperatura na zewnątrz coraz niższa. Ostatnimi dniami zaraz po opuszczeniu swojego ciepłego lokum jestem witana przez mroźny wiatr. W takich chwilach marzę tylko o znalezieniu się w jakimś ciepłym miejscu, nawet jeśli ma to być tylko zatłoczony i wiecznie spóźniający się autobus miejski. Ale co tam zimno, co tam wiatr, na uczelnię chodzić trzeba i już.

I może wszystko byłoby w porządku, bo zajęcia są ciekawe, bo można się wspomóc kubkiem gorącej kawy, bo wieczorem można posiedzieć w miłym towarzystwie przy grzanym piwie albo po prostu, pod kocem z książką i herbatą, ale...ale włosy! Chyba moje włosy dopadła jakaś jesienna melancholia, a raczej depresja, na pewno jednak wypadanie. Może nie jest to jakaś przytłaczająca ilość, jednak na tyle duża, że popsuła mi nastrój. Jakby tego było mało, od jakiegoś tygodnia cierpię na Bad Hair Day. Największą winę ponosi chyba za to woda w akademiku. Poczekamy, zobaczymy, co jeszcze zrobi z moimi włosami.

Motywacji do dbania o włosy i ruszenia tyłka z pokoju brak. Sobotni wieczór skończymy chyba ze współlokatorkami w pokoju, przy książkach, każda uczy się teraz innego języka;) Takie jesteśmy dzisiaj rozrywkowe dziewczyny... Koniec smęcenia, już za dużo, a chciałam tylko napisać zaległą Niedzielę dla włosów. Odbyła się planowo, tydzień temu, tylko zabrakło czasu, żeby ją opisać wcześniej.


Co zrobiłam z włosami?
W sobotę wieczorem na suche włosy nałożyłam olej ryżowy. Jakaś resztka zaplątała się w kuchni, a na włosy jeszcze go nie używałam. Olej zostawiłam na całą noc. Rano tradycyjnie zemulgowałam bananowym Kallosem, a skalp umyłam mydełkiem miodowym. Potem zafundowałam włosom domową maseczkę kakaową:


  • łyżeczka kakao
  • bananowy Kallos, około 2 łyżek tak na oko
  • ok. pół łyżeczki oleju ryżowego 
Wszystko trzymałam na włosach pod czepkiem prawie godzinę. Spłukałam. Po nałożeniu odżywki bez spłukiwania i olejku Isana ma końcówki oraz wyschnięciu włosów mogłam już tylko podziwiać swoje spuszone włosy.













Nie wiem, czy winne kakao, czy olej ryżowy, a może to połączenie. W najbliższym czasie takich eksperymentów nie będzie.

Jutro za to, Ania będzie zajmować się moimi włosami. Może będzie lepiej.

Trzymajcie się ciepło tą jesienną porą,

Shirley


wtorek, 6 października 2015

Pielęgnacja od Kuchni: metodą prób i błędów

Witajcie

Tak jak obiecywałam przy okazji MWH, na blogu będą pojawiać się różne wpisy dotyczące mojej pielęgnacji. Tej trochę starszej i aktualnej. Dzisiejszy post dotyczy hmm.. kulinarnego włosomaniactwa – jak myślicie, czy to może być odpowiednie określenie na to, o czym przeczytacie niżej?

Włosy odżywione to takie, które po prostu są najedzone.
Żeby je najeść, najlepiej zacząć od Kuchni.


Zanim sama tam zawędrowałam, pierwszym krokiem w stronę zdrowszych włosów, był zakup "świadomych" odżywek. W moje ręce trafiły:
  • znana w całej blogosferze odżywka Garnier „Awokado i Karite” - mój romans z nią trwa do dzisiaj. 
  • odżywka z Alterry „Granat i aloes” – dobra, ale nie do codziennego mycia.

Drugim krokiem było przepatrzenie kuchennych szafek i lodówki w poszukiwaniu „naturalnych kosmetyków”. Pewnie wiele z Was pomyśli, że zwariowałam, nazywając jogurt, śmietanę czy mleko odżywką lub maską. Kiedy zaczęłam zagłębiać się w tajniki włosowej wiedzy też byłam zdania, że L’Oréal czy Timotei znają się bardziej na potrzebach naszych kłaczków. Nie przekonywały mnie znalezione w Internecie przepisy na domowe maski. Wydawało mi się, że kiedy nałożę na włosy żółtko – będę śmierdzieć jajkami na kilometr, a kiedy nałożę drożdże ktoś pomyli mnie z chałką.

                                     

Oczywiście na samym początku kiedy jeszcze nie potrafiłam określić porowatości, a przede wszystkim potrzeb moich włosów, trochę pobłądziłam. Konflikt z matką naturą zaczął się od maski z rozdrobnionym siemieniem lnianym, o której pisałam w MWH (klik) Podobnie było z maską z żółtek, oleju rycynowego, oliwy z oliwek i cytryny. Z tej mieszanki powstał jeden wielki suchy puch przetłuszczony od nasady. Nic przyjemnego.

Wtedy nie wiedziałam, że moje włosy są wysokoporowate i nie przepadają za proteinami. A żółtko jak się okazało, to jest ich taka mała bomba. Możliwe, że wtedy pierwszy raz moje włosy zachorowały na przeproteinowanie. Jak się domyślacie, nie bardzo wiedziałam jak sobie z tym poradzić. Szukałam podobnych przypadków w sieci.
Maska, która miała poprawić kondycję i odżywić spragnione pielęgnacji „pędzelki” zamieniła je w kompletne siano.
Normalne? Nie całkiem. Teraz wiem, że wszystko zależy od struktury i stanu zniszczeń włosów. Moje, w okresie nieustającego używania prostownicy a potem rozjaśniania stały się wysokoporowate, co oznacza, że ich łuski bardzo się rozchyliły. Były zdecydowanie bardziej podatne na zniszczenia. Nawet spanie w nieodpowiedniej fryzurze sprawiało, że włosy haczyły o siebie, pękały, kruszyły i kołtuniły. Teoretycznie włosy zniszczone powinny raz na jakiś czas dostawać proteiny, żeby luki po keratynie, która z nich po prostu uciekła, wypaliła się itp. zostały uzupełnione.
Jednak należy przy tym pamiętać, że proteiny lubią się z nawilżaczami i emolientami (zostawiają na włosach, film, uealstyczniają końcówki).
Ja już wiem, że same lubią wysuszać. Choć w mojej masce były dwa oleje, zabrakło odpowiedniego nawilżenia. A dwa żółtka = dwie proteinowe bomby.

Podczas mojej drogi o zdrowsze włosy zdarzyło się jeszcze kilka nieudanych zabiegów, wynikających z niewiedzy i może też trochę chęci przyeksperymentowania(?) ;)
Mimo to metoda prób i błędów jest cały czas aktualna i przeze mnie praktykowana.
Błędów jest coraz mniej, ale zdarzają się.
Kiedyś dużo, głównie dobrego naczytałam się o oleju kokosowym, dlatego pomijając opinie, że z wysokoporowatkami może się nie polubić, naolejowałam włosy. Po zemulgowaniu odżywką zamiast włosów na głowie miałam perz. Przez długi czas od nowa regenerowałam je sprawdzonymi sposobami. Mimo to, do kokosa zniechęciłam się tylko na jakiś czas. Podjęłam kolejną próbę, tym razem na oczyszczone włosy nałożyłam maseczkę z mleczka kokosowego, z dodatkiem kilku kropli oleju i z tego co sobie przypominam jakiejś odżywki. Efekt był gorszy niż po samym oleju. Mówi się, że do trzech razy sztuka, ale u mnie chyba do tego trzeciego jednak nie dojdzie.

Jeśli chodzi o bardziej aktualne eksperymenty do mojej spożywczej listy dodaje kakao.
Podobno ma dobry wpływ na włosy. Ja jednak wciąż jestem zmieszana. Moje kłaczki po kakaowej masce były po prostu dziwne w dotyku. Być może to wina zbyt dużej ilości dodatków: śmietana, miód, trochę oleju sezamowego (tak, pachniałam jak orzeszki w czekoladzie, albo może bardziej chałwa…) i balsam GP do zagęszczenia. Być może włosy nie uniosły ciężaru tej mieszanki. Choć nie były obciążone, brakowało im blasku i miękkości. W dotyku były bardziej usztywnione niż gładkie.
Mimo tej "szorstkości" podobała mi się ich mięsistość, odżywienie i końcówki. Efekt odżywienia był zdecydowanie lepszy niż wizualny.
Chociaż jakby połączyć te wszystkie cechy, to dopiero wyszłyby włosy… idealne - grube, miękkie, dociążone, sypkie, błyszczące itp.

A poniżej zdjęcia po kakaowej masce.
Po lewej: po rozwinięciu koczka ślimaczka. Po prawej: przeczesane TT
Ja choć wiem, że nigdy nie będę posiadaczką grubych włosów (taka natura) będę wciąż walczyć o ich mięsistość, dociążenie, sypkość itp. Wy też możecie, testując różne produkty, które wyciągniecie z szafek czy lodówki. Jednak wcześniej warto poszukać w sieci, czy ktoś przed Wami nakładał już np. na włosy masło i jaki był tego efekt.
Choćbyśmy mieli najlepszy nierafinowany olej kokosowy, oliwę z oliwek zabraną włoskiej gospodyni ze stołu, czy jajka od kurek zielononóżek, musimy się liczyć z tym, że nasze włosy mogą się z tymi produktami po prostu nie lubić. Dlatego jeśli już wiemy, że tak jest, nie zniechęcajmy się. Próbujmy czegoś innego. Olej kokosowy zamieńmy na lniany, oliwę na olej z pestek winogron, a jajka na chociażby żelatynę.

Dzięki takiemu testowaniu już wiem, że moje włosy lubią „zjeść” żółtko, ale tylko raz na jakiś czas. Miodem też nie pogardzą, a jogurt i różne oleje wtranżolą bez zastanowienia :)

Pozdrawiam Was cieplutko, tym bardziej, że przeczytałam dziś o nadchodzącej do Polski arktycznej pogodzie :)  

/Ania

sobota, 3 października 2015

Pamiętnik Przemian Włosowych (PPW): Jak w krótkim czasie zostać X-Menem


Dzień Nauczyciela, 11-sty listopada, koncert kolęd, „Mam talent” i w-f. 
Dni Europy, święta szkoły, inscenizacje grupy teatralnej. Do wyboru do koloru. Gimnazjalne uroczystości zawsze sprowadzają się do jednego - sali gimnastycznej. 
Ale do jednego też sprowadza się zaciemnianie okien, rozkładanie wykładziny, podpinanie głośników i ogólne rozemocjonowanie wśród uczniów. Winna temu zamieszaniu jest: gorączka dyskotekowego wieczoru. 
Każdy z nas pamięta chyba osobliwy charakter dyskotek w gimnazjum. Włączanie przez nauczycieli światła o 21 i prośby o jeszcze pół godziny. Przesiadywanie w szatniach, mimo, że właściwa impreza kręciła się gdzie indziej. Chodzenie w grupkach, mejkapowanie i układanie włosów w łazience. 
Dziewczyny próbujące przypodobać się kolegom i pochwalić koleżankom nowym ciuchem i maminą biżuterią, przemyconą w kieszeni. A chłopcy nie lepsi, próbujący zwrócić na siebie uwagę, czymkolwiek się da.

Fryzurą
na przykład. 

Jako włosomaniaczka, podwójnie cieszę się z tego, że mam młodsze rodzeństwo. Zwłaszcza gdy zbliża się dyskoteka i uczniowskie rozemocjonowanie zaczyna przenosić się ze szkolnego na domowy grunt. „W co się ubiorę, którą założę koszulę, a w ogóle to bez sensu, zostanę w domu”.
Gdy zaczynamy widzieć, że dyskotekowe poruszenie kilka godzin przed zabawą zaczyna wzbierać na sile, łapiemy delikwenta czy delikwentkę, w moim przypadku brat i przekonujemy, że zrobimy mu najlepszą fryzurę na świecie. W domyśle (hihi)  poeksperymentujemy wreszcie na innych niż nasze włosach;). Rezultaty mogą być naprawdę zadowalające. 

Zapraszam do lektury: Pamiętnika Przemian Włosowych, który będzie co jakiś czas pojawiał się na naszym blogu:

Króciutka analiza włosów Młodego

Brat chciał, żebym przed dyskoteką tylko "ogarnęła" mu włosy, ale ja postanowiłam zaproponować trochę bogatszą pielęgnacje tego popołudnia. Chciałam zobaczyć jak jego włosy nietknięte przez żadne prostujące ustrojstwa, ani farby, zareagują na kosmetyki, które ja wcześniej już wpróbowałam.
Nie namawiałam Młodego do codziennej pielęgnacji, bo byłabym cudotwórcą jeśli by mi się to udało. Chciałam, żeby raz na jakiś czas po prostu użył czegoś więcej niż szampon, czy żel pod prysznic 2w1.

Plan:
  • oczyszczenie skóry głowy i włosów Barwą Czarna Rzepa
  • nałożenie na godzinę maseczki - Crema al Latte, zmieszanej z mąką ziemniaczaną i kilkoma kroplami gliceryny – aż dziwne, że obyło się bez protestów
  • spłukanie maski płynem Facelle
  • nałożenie na 5 minut odżywki Natura Siberica – nadającej objętość
Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, kiedy Młody w czepku i czapce na głowie siedział przed komputerem i był pochłonięty jakąś grą. Hmm..może dlatego nie przeszkadzał mu waniliowy zapach maski.
Po godzinie spłukaliśmy to pachnidło. Biedny musiał wisieć głową w dół, nad wanną.
Podczas mycia, włosy były niesamowicie miękkie i lejące. Natomiast przy suszeniu uciekały ze szczotki.
Objętość która powstała po wysuszeniu zyskała przeze mnie miano ŁAŁ.
Włosy były sypkie, śliskie a jednocześnie nienaturalnie wręcz uniesione. Młody był zachwycony swoją grzywą, ktorą stylizowaliśmy na obrotową szczotkę suszarki, na końcu przeczesując TT. (Nie uwierzę, że zaczął mi go podbierać).


PRZED

PO, niestety bez końcowego efektu umodelowania, bo model miał już dość :D

Na sam koniec grzywę utrwaliliśmy lakierem do włosów z Welli, żeby jak Młody to określił, nie było przyklapu. Fryzura trzymała się do następnego dnia. A w szkole nazwali go klasowym Wolverinem.

Jak się okazuje, wcale nie trzeba być Hugh Jackmanem, mieć pazurów z Adamantium i super mocy żeby zostać X-Menem. Wystarczy odrobina pielęgnacji i motywacji (w postaci dyskoteki :D)

Źródło: kilk

Pozdrawiam Was gorąco w tą słoneczną sobotę!

/Ania

czwartek, 1 października 2015

Gdybym miała włosy jak...


-Jeszcze wcześnie, śpię dalej- mruczę sama do siebie. Przewracam się na drugi bok, przykrywam się kocem po sam czubek głowy i próbuję wrócić do przerwanego snu. Za oknem jest ciemno, a dzwoniący o szyby deszcz działa na mnie usypiająco.

To uczucie jest bezcenne. Na dworze zimno, wietrznie i deszczowo, a ja...nie muszę nigdzie iść. W takie dni uwielbiam deszczową pogodę. Zestaw idealny to gorąca herbata, koc i film. Zdecydowałam się wrócić do obejrzanej już dawno temu "Amelii" i tak podczas oglądania zaczęłam myśleć, co by było gdybym...



Gdybym miała włosy jak główna bohaterka filmu, Amelia (w tej roli Audrey Tautou) to...




  • Pierwsze co przyszło mi do głowy to malowanie ust czerwoną szminką. Jak na razie wciąż staram się przekonać do kolorowych pomadek, a do czerwieni to już w ogóle. Jednak mając włosy Amelii nie miałabym żadnego problemu z malowaniem tak ust nawet codziennie. 
  • Byłabym, a przynajmniej bardzo starałabym się być perfekcyjna. Po prostu. Ktoś z takimi włosami zawsze będzie kojarzyć mi się z perfekcją, filmowa Amelia po części taka właśnie jest, wszystko zręcznie planuje i dba o szczegóły. Taka fryzura i spóźnianie się, nie ma mowy! Już wyobrażam sobie jak biegnę chodnikiem przepraszając ludzi na których przez przypadek wpadłam i uśmiechając się do tych, którzy ze zdziwieniem mi się przyglądają, a wszystko po to żeby przyjść na umówione spotkanie punktualnie. Może lepiej, że nie mam takich włosów- nie zniosłaby tego moja spóźnialska natura;)
  • Zamiast na imprezy chodziłabym do kina. Poważnie, nie weszłabym do żadnego klubu. Przecież taka artystyczna fryzura wymaga odpowiedniej rozrywki;) 


  • Chodziłabym w sukienkach i płaskich butach. Jakoś nic innego mi w tym przypadku nie pasuje.
  • Jeździłabym po mieście rowerem, oczywiście takim z koszykiem;)
  • Otworzyłabym własną kawiarnię, malutką i przytulną. Taką, gdzie na ladzie stoją muffinki i babeczki, a kelnerki tylko uśmiechają się do klientów i pytają "Może jeszcze filiżanka kawy?" Przesiadywałabym tam całymi dniami piekąc coraz to inne słodkości. 
  • Kupowałabym kosmetyki do włosów w uroczych mydlarniach. Miałabym w pokoju specjalną półkę z mnóstwem naturalnych, pachnących olejków. 
Cóż poradzić, mając włosy Amelii byłabym po prostu inna i o to w tym chodzi. Zaryzykuję stwierdzenie, że włosy są odbiciem naszego wnętrza. Czasami jesteśmy z nich zadowolone, częściej jednak próbujemy zmienić to co dała nam natura. Przecież to działa tak, że naszą fryzurę dostosowujemy do sytuacji, okoliczności i nastroju, nigdy odwrotnie. Mam tu na myśli to słynne zdanie "może zrobisz coś z włosami".Rada dobra na wszystko, chciałoby się powiedzieć;) Nieważne czy właśnie rozstałaś się z chłopakiem, dostałaś nową pracę czy najzwyczajniej jesteś znudzona swoim wyglądem. Zmiana fryzury dobra na wszystko. Coś w tym jest. To co mamy na głowie działa na naszą psychikę. Nie od dziś wiadomo, że zmiana fryzury może sprawić, że poczujemy się pewne siebie czy polubimy swój wygląd. O nieudanych eksperymentach i metamorfozach lepiej tu nie wspominać;) Trzeba przyznać, że fryzura jest niezawodnym, ale też trudnym sposobem na wyrażenie siebie przez wygląd zewnętrzny. Makijaż można zmyć, ubranie zmienić, ale z włosami już tak łatwo nie jest. Dlatego wszelkie radykalne cięcia czy koloryzacje muszą być dobrze przemyślane. 

Tylko włosy i włosy i jeszcze więcej włosów. Wszędzie widzę tylko włosy;) Nie mogę przestać o nich myśleć nawet oglądając filmy i stąd taki wpis się pojawia. Mam nadzieję, że miły w odbiorze :)

Pozdrawiam,

Shirley 





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...