Hej!
- Ania co Ci jest? - Usłyszałam rano od Młodego. Fakt, że chodziłam z opadającym na czoło koczkiem ślimaczkiem umazianym po cebulki w masce, wyjątkowo go zafrapował. Szczególnie przy obiedzie, kiedy mama miała na włosach takiego samego koczka, z taką samą maską, ale już nie zwisającego, a podpiętego z tyłu głowy. No cóż, tak czasem bywa, że włosy żyją własnym życiem.
U mnie ostatnio tak się właśnie zadziało. Kosmyki wirowały we wszystkie strony i pod koniec dnia nieestetycznie strączkowały. Od ponad tygodnia używam, naprzemiennie dwóch odżywek. Co prawda Kallos Color jest maską, ale na co dzień zużywam go jako drugie O w metodzie OMO. No dobra, czasem posłuży za oba O. Drugim kosmetykiem jest pewna odżywka, o której jeszcze będzie czas żebym napisała, bo zapowiada się baaardzo przyjemnie. W każdym razie, oba te kosmetyki mają w sobie emolienty, a co za tym idzie mogą obciążać włosy. Żeby ukrócić farbowańcom samowolę, bo to głownie rozjaśniane partie stały się trudne do okiełznania, postanowiłam nakarmić je pewną substancją, na której już kiedyś się kolokwialnie pisząc "przejechałam" - mowa o hydrolizowanej keratynie.
A jeśli keratyna to - nawilżacze.
Konkretna porcja humektantów, w połączeniu z emolientową bazą i proteinami zalatywała pod uproszczoną wersję pielęgnacji PEH. Jak się okazało włosy polubiły ją nawet bardziej niż bardzo. Dlatego postanowiłam dzisiaj ten zabieg powtórzyć. A z jakim efektem - przekonajcie się sami i dajcie znać w komentarzach :)
Na zdjęciu widzicie cały arsenał produktów, który dzisiaj wylądował ukręcony razem, poza szamponem, na włosach. Od nasady aż po końce. (Zabrzmiało prawie jak w reklamie.)
W miseczce połączyłam:
Proteiny: 4 krople keratyny hydrolizowanej
Emolienty: 2 łyżki Kallos Color, 5 pompek olejku Cien, 5 kropli nafty
Humektanty: pół łyżeczki gliceryny, łyżeczka żelu Collagen +MSM (używam do twarzy pod krem, jest genialny i również skład tej galaretki jest zaskakująco dobry)
O nowościach kosmetycznych, które wpadły w moje ręce w te wakacje napiszę osobny post.
Ukręconą maskę o konsystencji budyniu wprasowałam dłońmi w zwilżone i odciśnięte włosy. Zawinęłam je w koczka ślimaczka na czubku głowy, ale tym razem nie zakładałam reklamówki, ani turbana. Dziś jest tak ciepło, że ten sposób nie wyłoływał u mnie entuzjazmu. Pewnie dlatego Młody dziwił się co mam na głowie. Zazwyczaj wszyscy widzą mnie w turbanie lub czapce, a nie z włosami "saute".
Włosy zmyłam żółtkowym szamponem z Fitokesmetik po ok. 1,5 godziny. Zostawiłam do wyschnięcia.
Tak prezentowały się po rozczesaniu i wtarciu w końcówki kropelki oleju z pestek granatu i oleju odżywczego Elseve.
Przepraszam Was z góry, za jakość zdjęć, ale Lumia zakrzyczała, że nie ma miejsca, a cyfrówka jakby się zbuntowała z łapaniem ostrości. Jeszcze na podglądzie jakoś to wyglądało, ale już na ekranie nie bardzo...
Dzięki tej masce już drugi raz osiągnęły taki stan, którym chciałabym się cieszyć codziennie bez stosowania bardziej złożonej pielęgnacji. Są wygładzone, miękie i dociążone. Końce powoli zaczynają wołać o nożyczki, ale to już pewnie pod koniec września.
A co Wy dzisiaj zafudnowałyście Waszym włosom? :)
Pozdrawiam i zmykam na rower!
Ania
PS. Postaram się apdejtować post i dodać zdjęcia w naturalnym świetle