wtorek, 29 września 2015

Niedziela do włosów: kuchennie i naturalnie :)

Witam,

zapraszam na drugą z kolei Niedzielę dla włosów zrobioną "z tego co akurat wpadnie w ręce w kuchni".

Ostatnio włosowych inspiracji szukam właśnie w kuchni. Moja siostra zapytała ostatnio złośliwie, czy zrobię też odżywkę z keczupu. Dobry pomysł, pewnie w najbliższym czasie przetestuję;) Cały ten tydzień należał do domowych maseczek, zaczynając od niedzieli z koncentratem pomidorowym ( klik ) poprzez zastrzyk protein w postaci żółtka, a kończąc na mące ze śmietaną;)

Wszystko zaczęło się od nałożenia na włosy limonkowego olejku Alterry (klik). Już długi czas stał sobie w szafce i czekał aż w końcu go użyję. A że w tę niedzielę miałam ochotę na coś nowego to padło na ten olejek. Pachnie obłędnie, świeżo, intensywnie i cytrusowo. I właściwie po jednym użyciu tylko za zapach mogę go pochwalić. W każdym razie żadnej krzywdy włosom nie zrobił.




















Trzymałam olejek na głowie około dwóch godzin zastanawiając się co nałożę po myciu. Ostatnio namiętnie tuninguję bananowego Kallosa, więc wiedziałam już co będzie bazą. Po resztę składników poszłam do kuchni. Padło na widoczne składniki.



Do maski użyłam:


  • łyżeczki mąki ziemniaczanej
  • łyżeczki śmietany
  • łyżeczki Kallosa
  • pół łyżeczki oliwy
  • pół łyżeczki miodu









W kuchni natknęłam się na tatę, który uważnie patrzył co tak mieszam w tej miseczce. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do moich włosowych szaleństw. Zapytał co znowu będę sobie nakładać. Jednak widząc składniki zwątpił i padło pytanie czy to na włosy czy do jedzenia( nie wiem co dziwniejsze;)). Powiedziałam tylko "zgadnij", uśmiechnęłam się i poszłam do łazienki.

A tam niezmiennie od miesięcy gości duet: Kallos do mycia włosów i mydełko miodowe do skóry głowy. Tak było i tym razem. Po myciu i odciśnięciu nadmiaru wody w ręcznik przystąpiłam do nakładania mojego mazidła. Chciałam przy okazji zużyć resztę saszetki z kuracją samo-rozgrzewającą Mariona klik (ja miałam wersję z oliwą i olejem makadamia). Wylałam ostatnie kilka kropel na dłonie, roztarłam i czując przyjemne ciepło nałożyłam na skórę głowy i trochę na włosy na długości. Na to śmietanowa maseczka, czepek i ręcznik. Przyznam szczerze, że miałam obawy czy taka mieszanka nie obciąży moich włosów. Pomyślałam, że nawet na moje suche jak siano włosy to może być za wiele. Nic podobnego! Okazuje się, że wchłaniają dosłownie wszystko co na nie nałożę. Maseczkę zmyłam po upływie prawie godziny. Kiedy włosy były jeszcze wilgotne, nałożyłam na końcówki olejek z Isany, a całość zaczęłam ugniatać przez chwilę z użyciem Joanny z miodem i cytryną. I na tym poprzestałam. Pozwoliłam włosom wyschnąć do końca. Już wieczorem byłam z nich zadowolona. Czas na zdjęcia, zrobione po południu następnego dnia. 




         

                                                                 







A teraz wrażenia. Z wyglądu włosów byłam naprawdę zadowolona. Mąka ziemniaczana zrobiła swoje. Są wygładzone, odpowiednio dociążone, mięsiste i miękkie w dotyku. Pozostałe użyte produkty też pewnie miały w tym swój udział. Co więcej, włosy nie były spuszone,a to u mnie rzadkość. Maska rozprostowała moje loki i fale, powywijały się jedynie końcówki. W takiej wersji włosy podobają mi się nawet bardziej.  Jeszcze nie raz powtórzę taką Niedzielę dla włosów:)

Pozdrawiam ciepło,

Shirley




poniedziałek, 28 września 2015

Niedziela dla włosów: Drożdżowa maseczka na skórę głowy i włosy.

Cześć, czołem!

Czas na moją pierwszą udokumentowaną tutaj: niedzielę dla włosów :)

Jako, że wczoraj nie miałam kiedy przykleić palców do klawiatury i szybko czegoś napisać, odłożyłam to na dzisiaj, myśląc, że będę miała więcej czasu. Hmm.. jak widzicie niedziela pojawia się w poniedziałek, albo już bardziej wtorek. To za sprawą sprzątania - chyba najmniej, zakupów – może trochę bardziej (wyjazd do Krakowa zbliża się olbrzymimi krokami i chciałam kupić kilka rzeczy) i przede wszystkim pieczenia.
Kupiłam dzisiaj bez bliżej określonego celu, kilogram węgierek. Nie martwcie się nie trafiły w formie papki na włosy :D
Wiedziałam, że będę piec, ale nie do końca wiedziałam co. Zastanawiałam się nad zwykłym ucieranym ciastem z cukrem pudrem, albo jakimś na kruchym spodzie. Ostatecznie wybór padł na to drugie. Na stole, zagościła dziś o późniejszej niż podwieczorkowa, porze: tarta ze śliwkami i kremem patissiere.
No co, raz na jakiś czas można :)

Ale wracając do niedzieli, po drodze hacząc trochę o sobotę i nie zostając już przy poniedziałku - nareszcie "odkurzyłam" drożdże. O dziwo nadają się idealnie nie tylko na racuchy, pizze i drożdżówki z jagodami. Włosy też je lubią.

Przygotowania zaczęłam rano, zrobiłam zdjęcia „przed”. Włosy były trochę odgniecione bo dzień wcześniej – w sobotę próbowałam je zakręcić na papiloty. Nie bardzo się na to zgodziły i wieczorem były już prawie całkiem rozprostowane. Być może to zasługa użytej w piątek Equilibry, która porządnie odżywiła i dociążyła włosy.



W każdym razie w niedzielę jak widać były już przetłuszczone u nasady i nadawały się do mycia.
Korzystając z "okazji" w miseczce wymieszałam:
  • zalane wcześniej wrzątkiem pół kostki drożdży
  • łyżkę miodu
  • łyżkę olejku łopianowego z papryczką chili GP
  • kilka kropel nafty
  • porządną łyżkę maski Serical al Latte
  • mąkę kukurydzianą (tak jak obiecałam w poście o ptysiach), którą wcześniej zblendowałam,  żeby nie była zbyt „szorstka”...
zdjęcie bez połowy maseczkowych składników, dlatego, że tamte leżały jeszcze w niewiedzy w lodówce i półce :D


..Nie udało się jej zbendować na "pyłek", tak delikatny jakim jest mąka ziemniaczana. Ale to nawet lepiej. Kukurydziana posłużyła mi jako peeling skóry głowy. Idealnie się do tego nadaje dzięki swojej chropowatości.

Początkowo maseczka miała konstystencję gładkiego budyniu i piaskowy kolor.



Kiedy zabrałam ją ze sobą z kuchni do łazienki i nakładałam na włosy, była już w formie pianki :D Drożdże musiały wejść w reakcje z miodem i mąką tworząc coś w rodzaju chmurki, którą zresztą bardzo przyzwoicie się nakładało. Masaż skóry głowy także był przyjemny. 
Po wykorzystaniu całej maski, nałożyłam na głowę czepek, owinęłam ręcznikiem i tak paradowałam po domu jakąś godzinę. Po tym czasie zmyłam wszystko płynem Facelle i na końcówki nałożyłam balsam z granatem i olejem arganowym GP, bo bałam się, że olejek z papryczką mógł je trochę przesuszyć. Włosy podczas mycia były lejącę i gładkie. Odsączyłam je w koszulkę i pozwoliłam potem wyschnąć naturalnie. Zawsze staram się je tak zostawiać, ale im są dłuższe tym dłużej schną, a teraz Winter is coming i trzeba będzie uśmiechnąć się powoli do suszarki ;)


Włosy po drożdżowej masce schły bardzo długo, popołudniu były jeszcze wilgotne. Kiedy wychodziłam wieczorem z moim psem na spacer, zawinęłam włosy w koczka ślimaczka i tak wytrzymały do rana. Dlatego dopiero dziś zrobiłam, a raczej tata zrobił mi zdjęcie po ich uczesaniu, kwitując przy tym, że to się staje coraz bardziej nienormalne - robienie zdjęć włosom codziennie ;)



Jak widać włosy są proste, mimo że na zdjęciu wyglądają na leciutkie, maska odpowiednio je wygładziła i dociążyła.

Niedzielę uważam za udaną, a do maski z drożdżami wrócę jeszcze na pewno nie raz. Polecam również i Wam wypróbować, dajcie potem znać jak poszło! :) 

Włosonimacja #1! 


PS: wracając do tematu śliwek węgierek, zdecydowanie polecam ten przepis (klik) i wysyłam kawał dobrego ciacha na jesienne dni, trzymajcie się! :)



/Ania

sobota, 26 września 2015

O pewnym odkryciu, które zmieni Wasze życie... i stan konta ;)


Jak już pewnie zdążyliście zauważyć mamy lekkiego fioła na punkcie włosów. I to nie tak, że smarujemy je tylko przecierem pomidorowym i taplamy w jogurcie. Mamy też oczywiście hopla na punkcie chemicznych (trochę bardziej niż jedzenie;)) mazidełek. Do czwartku jednak nie miałyśmy pojęcia, że mamy bzika na punkcie Kosmyka!





"Jest tam podobno jakiś sklep Kłaczek?!.."

Rzuciła któraś z nas podczas rozmowy. Czwartkowe popołudnie w Krakowie i chwila czasu do odjazdu busa, na który nomen omen nie zdążyłyśmy, okazała się idealnym pretekstem do wycieczki na ulicę Długą. 
Kiedy minęłyśmy sklep z sukienkami w kolorze landrynek i wiszącą na wystawie żarówiasto różową kurtką, obok której wisiała równie różowiasta sukienka, popatrzyłyśmy na siebie z uśmiechem. Byłyśmy zgodne, że żadna z nas raczej nie założyłaby czegoś takiego, nie mówiąc o kupowaniu ;)
Ale dzisiaj nie o ubraniach, a o czymś równie miłym : szyldzie Drogeria Kosmyk.
"Hmm.. a to jednak nie Kłaczek? Hmm może Kłaczek jest gdzie indziej, w sumie to nic, Kosmyk też brzmi przyjaźnie, wchodzimy!"

Weszłyśmy i przepadłyśmy!




Rosyjskie kosmetyki Babuszki Agafii, Planeta Organica, Natura Siberica, wszelkie Vatiki, Amle i ku naszemu zdumieniu nawet Balea. Spory wybór olejków i henny zaczynając od Khadi, a kończąc na tańszych zamiennikach. Poza tym oczywiście Kallosy i dużo kosmetyków typowo drogeryjnych.

Żeby nie było, że na wizycie w Kosmyku skorzystają tylko nasze włosy, są tam też szafy z kolorowymi kosmetykami oraz produkty do pielęgnacji twarzy i ciała (głównie te mniej znanych marek i tym samym trudniej dostępnych w innych drogeriach). 

Szeroki wybór kosmetyków i akcesoriów przyprawia o zawrót głowy. Kolorowe opakowania wręcz krzyczą z regałów "Działam lepiej, kup mnie! Pachnę przyjemniej, powąchaj! Czeszę lepiej niż te oklepane Tangle Teezery a do tego mam rączkę*!". 
Jest niewielkie prawdopodobieństwo, że wśród tych wszystkich półek i półeczek nie znajdziemy odpowiadającego nam kosmetyku. Mamy do wyboru albo te drogeryjne z "wyższej półki", albo bardziej niszowe, co nie oznacza oczywiście, że gorsze. Wręcz przeciwnie.

Jak to się stało, że nie wiedziałyśmy o istnieniu tego sklepu po roku mieszkania w Krakowie?! Spokojnie, nadrobimy te ogromne zaległości w najbliższym czasie. Wizyty w Kosmyku co najmniej raz w miesiącu obowiązkowe. Częstsze mogłyby stać się niebezpieczne, naturalnie nie dla włosów czy ciała, ale portfela, który ze studenckim kieszonkowym mógłby w końcu zacząć delikatnie przymierać głodem;) 


Pierwsze zakupy w Kosmyku

Może do największych nie należały, ale chyba lepiej dozować sobie takie małe przyjemności raz na jakiś czas. Tym bardziej, że mamy już sto pomysłów na następne zakupowe odwiedziny.

Zaopatrzyłyśmy się w:
  • maskę aloesową Equilibra
  • odżywkę Planeta Organica z Mango, 
  • hennę Venita 
  • szampon z Barwy do oczyszczania włosów 
  • pędzel do pudru, jakoby nie było, że kupiłyśmy same włosowe "zabawki"
     
Podsumowując, drogeria Kosmyk powinna być obowiązkowym włosomaniaczym punktem na mapie Krakowa. Jeśli tylko macie okazję wybierzcie się tam. My zgodnie uznałyśmy to miejsce za włosowy raj:)

zdjęcia mówią same za siebie, jest w czym wybierać:)

A żeby pochwalony został nie tylko Kraków, a nasze lokalne sandomierskie podwórko także: największy wybór niedrogeryjnych kosmetyków znajdziemy w "Ziołach u Heleny".

PS *szczotka z rączką: odsyłamy do strony sklepu (klik) dla nas niesamowicie dziwna z wyglądu, cenowo - zbliżona do TT, w wersji nawet dla naszych futrzastych pupili ;) 
Jeśli też kiedyś zwróciliście uwagę na te szczotki, a może nawet używaliście, będzie nam niezmiernie miło jak podzielicie się z nami swoimi opiniami.

A tymczasem pozdrawiamy, 

Ania (&) Shirley

środa, 23 września 2015

Moja włosowa historia - Ania


Uwaga, bo lektura długa. Polecam zaopatrzyć się w coś rozgrzewającego do picia, bo wieczory już coraz zimniejsze, a posty coraz dłuższe.

Poniedziałkowa wizyta u fryzjera nareszcie zmotywowała mnie, żeby ujawnić Wam moją włosomaniaczą naturę. 
Od ponad roku włosy są moją trzecią pasją, tuż obok zainteresowań artystycznych i kulinarnych. 
Być może to niedługo, ale dla mnie wystarczająco, żeby stwierdzić, że decyzja o świadomej pielęgnacji była jedną z najlepszych jakie udało mi się wcielić w życie. 

Już jakiś czas nosiłam się z zamiarem napisania historii włosowej, zdjęcia zeskanowałam, ponumerowałam i zgromadziłam w jednym folderze. Teraz tylko nadszedł czas na opis. 
Myślałam, ze nie będzie dla mnie nic prostszego niż powrót do przeszłości i rok po roku przeanalizowanie włosów i ich pielęgnacji. Okazało się, że bardzo się pomyliłam, myśląc, że napisze wszystko w jeden wieczór. 
Jednak tak jak wspomniałam na początku, poniedziałkowe podcięcie końcówek skłoniło mnie do skończenia mojej historii. 


Zatem, jak to się w bajkach zaczyna...
Za górami za lasami, 20 lat temu urodziła się dziewczynka z ciemnymi włoskami. 

                                          

Z upływem miesięcy, ciemne kosmyki zaczęły przeobrażać się w coraz jaśniejsze. Dzisiaj przypuszczam, że blond włosy ze zdjęć niżej to zasługa słońca i jego magicznych rozjaśniających właściwości.

                                          

Włosy raz przybierały kolor jasnego blondu, a raz były ciemne jak smoła. Mama używała do ich pielęgnacji trzech szamponów : Bambi, Johnson's Baby i Bambino. Gdy już byłam troszkę starsza mama kupowała "kolorowe" dziecięce myjadła typu 2 w 1. Nazwy nie pamiętam, ale piękny kokosowy zapach i niebieską butelkę już tak. 
Tak moje włosy były myte, może do 8 roku życia. Potem w moje ręcę wpadały już kosmetyki mamy, które leżały w łazience. Drogeryjne szampony i później odżywki. 

                                           

To czym mogę się jeszcze z Wami podzielić, to to że od małego lubiłam mieć we włosach ozdoby. Od wiązanych przez mamę kokard, przez grube opaski po sztuczne kwiaty, na których punkcie też miałam bzika. Kiedy zgubiłam ulubiony, kupiony w Niemczech, mój kwiatowy entuzjazm powoli opadał. Następnych już nie kupowałam, bo uznałam, że takiego jak tamten nie znajdę nigdzie. Dzięki temu moje włosy przestały być maltretowane przez te chińskie dziwactwa. Zostały tylko gumki, ale o nich opowiem później, bo i tak już wybiegłam sporo do przodu. 

   

Pamiątką, jaką posiadam z dzieciństwa są oczywiście włosy, rodzice do dzisiaj trzymają razem z lokami młodszego brata, moją pierwsza grzywkę. Jej kolor? słomiany :) 
Później zaczął zdecydowanie ciemnieć. Włosy wyraźnie zgęstniały i były ścinane na prosto. 






 
To właśnie najbardziej na świecie chciałabym wrócić do włosów z tamtego okresu.

Mama nigdy nie zaprowadzila mnie do fryzjera na drastyczne cieniowanie. I bardzo jej za to dziękuję, mimo że najkrótsza fryzura wyglądała jak "od garczka" i kończyła się na wysokości uszu. 

                                               


Na pomysł zrobienia sobie jakże modnych kilka lat temu pazurków, wpadłam w podstawówce, to była może piąta klasa. Niedaleko domu miałam fryzjerkę, która z powodzeniem wykonywała cieniowanie pewnie połowie moich znajomych. Pierwszy raz spodobał mi się tak bardzo, ze włosy cieniowałam w ten sposób, do ubiegłego roku - zmieniając tylko długość. Zdjęć z tamtego okresu mam niestety (a może stety) niewiele.
W szóstej klasie już sama co kilka miesięcy chodziłam do fryzjera na skracanie z cieniowaniem bo dotychczasowe włosy się wywijały i puszyły, a co najważniejsze, nudziły.

Koniec podstawówki i całe gimnazjum, oprócz tego, że pozbyłam się nadprogramowych kilogramów, okazał się dla moich włosów dość burzliwy. Zaczęły się kręcić. 
Kiedy któryś raz z rzędu szłam do fryzjera i pytałam jak to się mogło stać, słyszałam, że "jak skończę dojrzewać, to włosy pewnie całkowicie się rozprostują, albo skręcą. Przez długi czas żyłam świadomością, że ten przełom dojrzewania już nastąpił i zostanę ze skręconą czupryną do końca życia. W dzieciństwie bardzo chciałam mieć kręcone włosy i wtedy zapewne bardzo bym się z takich ucieszyła.




Ale w gimnazjum już było inaczej, niesforność i ich wywijanie całkowicie przesłoniło mi marzenia. Wtedy w ruch poszła prostownica, przez dobre trzy lata włosy były codziennie prostowane, tapirowane - jak się sprostowały traciły na objętości i znowu trzeba je było podnieść - i stylizowane lakierami, piankami żeby tapir się trzymał, a proste włosy zostały proste nawet przy deszczu. 

Podczas którychś wakacji nad morzem, postanowiłam rozjaśnić włosy. Mama zawsze była przeciwna mojemu farbowaniu, mówiąc że będę miała jeszcze niejedną okazję, np siwe włosy. Teraz, z perspektywy czasu i doświadczeń zgadzam się z nią całkowicie. 
Nie pozwoliła mi na kupno farby, ale ostatecznie przekonałam ciocię, żeby kupiła mi w sklepie blond szamponetkę Mariona. Uradowana nadchodzącą zmianą, nałożyłam fioletową maź na włosy. Jak myślicie - nie zmieniło się kompletnie nic! Byłam tak zawiedziona, że chciałam pędzić po następną, ale usłyszałam kategoryczne "nie". 
Ale to nie uleczyło mojego bólu d.... 
Do wyjazdu z Mielna zostało kilka dni. W galerii w Koszalinie, którą odwiedziliśmy przy okazji brzydkiej pogody, kupiłam piankę koloryzującą do włosów. Kiedyś o niej czytałam, ale jak zobaczyłam ją na sklepowej półce, postanowiłam, że muszę ją mieć i ubłagać mamę, żeby się zgodziła. Kiedy pozwoliła mi na to szaleństwo byłam w siódmym niebie. Dumnie powędrowałam po opakowanie pianki. Bardzo zależało mi na różowym kolorze, ale na półce stały inne. Nie mogłam dać za wygraną i wrzuciłam do koszyka kolor wściekłej pomarańczy.
W pensjonacie nałożyłam piankę na włosy z nadzieją, że tym razem się uda. I tak, udało. Tylko, że kolor bardziej przypominał spalone siano niż rudy. Włosy też, bo pianka tak je przesuszyła, że po użyciu myłam włosy chyba dwa razy pod rząd. Nie pomogło. Najgorsze było to, że kiedy na plaży położyłam się na brzuchu, moje pseudo loki zakryły mi całą twarz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie mały pies - York, który zza parawanu obok szczekał i próbował atakować moje włosy. Każdy mój ruch głową, czy otrzepanie piasku uaktywniało biednego psiaka. Chyba myślał, że ja też szczekami i mam ogon. ;) 

                                           

W Mielnie miałam jeszcze jeden śmieszny epizod, w sklepie. Dużo starszy chłopak, też klient, zapytał, czy jem dużo vifona, bo włosy mam jak makaron z tej zupy. Hmm.. Śmiać się czy płakać? Wyszłam ze sklepu niewzruszona, ale w pokoju zaczęłam oglądać włosy z każdej strony. 

                                           


W tamtym okresie moja pielęgnacja opierała się cały czas na drogeryjnych kosmetykach. Często kupowałam spraye z Lotona. (!) A ulubiona włosowa marka to było Elseve
Przez następny rok starałam się zapuszczać włosy, ale nie wychodziło mi to tak jak zaplanowałam. Kruszyły się na końcach. Poszłam do fryzjera, żeby je wyrównać. Dziewczyna, która ścinała mi włosy opieprzyła mnie, że mam je tak spalone, a wręcz sfilcowane, że nadają się tylko i wyłącznie do obcięcia na krótko. To był impuls do odstawienia prostownicy. W ostatniej klasie gimnazjum używałam jej sporadycznie, w liceum z tego co pamiętam w ogóle. 

Jednak w liceum popełniałam kolejne pielęgnacyjne błędy. Włosy zaczęły rosnąć, a tym samym prostować się. Znów zapragnęłam mieć loki, dlatego po każdym myciu zbierałam mokre włosy bez ładu i składu w koka na czubku głowy, żeby rano go tylko rozpuścić i cieszyć się nieregularnymi "kręconymi" włosami, w rzeczywistości były odkształcone. 
Z czasem tak się połamały, że wyglądały jakbym ich w życiu nie czesała. 
Dawałam radę rozczesać je tylko przed myciem. Nigdy w ciągu dnia. Próbowałam, ale były tak splątane, że szkoda mi było przerw na czesanie. 

Pod koniec pierwszej klasy nadszedł też czas na odłożone z czasów gimnazjum rozjaśnianie
Robiłam to stopniowo, sprayem do blond refleksów z Joanny. Miał być mało szkodliwy (!) dający naturalne pasemka. Tylko, że dla niecierpliwca takiego jak ja, te efekty pojawiały się zbyt wolno. Na całych włosach, powtarzałam rytuał spryskiwania i suszenia, wychodzenia na słońce (wtedy nawet pierwszy raz od dłuższego czasu użyłam prostownicy) ok. trzy razy dziennie. - Po każdym spryskaniu trzeba było poddać włosy działaniu ciepła, żeby efekty były zadowalające i trwałe. 

Płynu z Joanny zużyłam 1,5 opakowania. Denerwowało mnie ciągłe spryskiwanie odrostów i długości tak aby nie było pomiędzy nimi różnicy. W tym czasie pielęgnacja włosów ograniczała się znów do odżywek, tym razem z Welli (w dużych plastikowych butelkach z czerwonymi zakrętkami).  
W wakacje wyjechałam na dwutygodniowy wypoczynek do Chorwacji. Ostre słońce i słona woda sprawiły, że włosy wyglądały jak strąki fasolki szparagowej. :)

                                                  

                                         

Po powrocie z wakacji przerzuciłam się na farby, a nie sprayowanie, które dodatkowo sprawiło, że włosy ciągnęły się jak guma.

Jeśli chodzi o farby byłam wierna Castingowi - 1021 Jasny Blond Perłowy i 1010 Jasny Lodowy Blond. Wyjątek stanowiła Olia, którą kupiłam bo nie było L’oreala. Nigdy więcej po nią nie sięgnęłam, włosy po wyschnięciu były szorstkie i matowe, a odrost musiałam potem tonować granatowym szamponem z Joanny, który też nie został pozytywnie przyjęty przez włosy.

Jeśli chodzi o odżywki, w tamtym czasie najbardziej zadowolona byłam z tych dołączonych do Castinga. Włosy były po nich sypkie i lejące, ale oczywiście ten efekt utrzymywał się max dwa mycia (na tyle starczało mi odżywki). A potem każdy może przewidzieć jak zachowywały się moje włosy. Zaczęłam je spinać w kucyk, żeby rozpuszczone nie wyglądały tak mizernie.

W między czasie kupowałam różne odżywki, takie które akurat reklamowali w telewizji, i które przeznaczone były do rozjaśnianych/farbowanych i blond włosów.

Przełomowy moment w pielęgnacji, a właściwie jej braku, nastąpił po maturze. Wtedy dodając zdjęcie na Facebooka, przyglądnęłam się włosom, bo wyglądały wyjątkowo niekorzystnie. Co ja mówię, po prostu okropnie, jak posklejane.
Stanęłam przed lustrem i prawie się popłakałam. Przypomniałam sobie te wszystkie ostrzeżenia mamy. Tata też mówił, że będę żałować i zniszczę sobie „takie ładne włosy”. Dla niego każde były ładne byle nie farbowane.
Ale nie można zapominać, że przed rozjaśnianiem one i tak były już w opłakanym stanie.

Dlatego już wtedy zaczęłam szukać ratunku. Trafiłam na bloga Blondhaircare, później Anwen. 
Jednak za duży natłok wiedzy na raz sprawił, że trochę się zniechęciłam i na blogi zajrzałam dopiero po jakichś dwóch tygodniach. 
Przez ten czas sama próbowałam regenerować włosy. Kupiłam maskę i szampon do blond włosów Biovaxa. Używałam ich ale nie widziałam wielkiej różnicy. 

Usłyszałam kiedyś o siemieniu lnianym do włosów. Żałuję, że wtedy nie wiedziałam, że się go gotuje na tzw. glutka. Trwając w tej niewiedzy, zalałam suche siemię wrzątkiem, po czym je zblendowałam na zielonkawo – brązową papkę. Dodałam do tego białej odżywki z Welli, olej rycynowy i żółtko. 
Już, przy nakładaniu mieszanki, włosy były niesamowicie szorstkie, a drobinki siemienia oblepiały je z każdej strony. Myślałam, że tak ma być, że pod czepkiem maska sprawi, że włosy będą jedwabiste. Baaaardzo się pomyliłam. Przez kilka dni, po każdym myciu włosów wyczesywałam z nich szczątki siemienia. To był najgorszy eksperyment w życiu. Dopiero potem zastanowiłam się co poszło nie tak i znalazłam, że pod żadnym pozorem lnu do włosów nie można rozdrabniać. Eh.. jak to się mówi, mądry Polak po szkodzie? 

W czerwcu 2014 roku zdecydowałam się na obcięcie zniszczonych końcówek i podcięcie na prosto. Z racji tego, że kilka dni przed wizytą u fryzjera sama chwyciłam za nożyczki, „grzywkę” fryzjerka musiała sporo wyrównać. Nie udało mi się wtedy całkowicie zejść z cieniowania. Ale.. postanowiłam, że pierwszy raz, na zakończenie przygody z rozjaśnianiem, pofarbuje włosy u fryzjera. Paradoks, prawda?  Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Już miałam z tym skończyć, ale jednak odrosty zwyciężyły.
Przygodę ze świadomą pielęgnacją rozpoczęłam od pofarbowania całych włosów. Bardzo żałuję, że fryzjerka nie powiedziała mi wtedy „Masz zbyt zniszczone włosy, zregeneruj je trochę i przyjdź za miesiąc”. W zamian tego zaproponowała mi ombre na końcach. Zachęcona pomysłem, zgodziłam się. To był błąd. Po pierwsze końce podczas farbowania się wykruszyły, odrost po kilku dniach miał kolor jeszcze gorszy niż po farbowaniu w domu, a farba, którą trzymałam na głowie pod suszarą wgryzła mi się skalp i spowodowała niesamowite pieczenie. Fryzjerka, mimo tego, że była bardzo sympatyczna, zapewniła, że efekt jest super i na koniec wyprostowała mi włosy prostownicą. To był ostatni raz kiedy jej użyłam i kiedy zafarbowałam włosy. 
Ten salon także staram się omijać szerokim łukiem. 


Przez ten miniony rok, utonęłam w blogach włosowych. Testowałam prawie wszystko i dzięki temu już wiem, że olej kokosowy mi nie służy a musztardowy tak. Na mojej głowie lądowały tuningowane maski, olejowe mieszanki i drogeryjne odżywki o fajnych składach. No właśnie, nareszcie nauczyłam się je czytać i teraz przy półce z kosmetykami do włosów potrafię spędzić dwa razy więcej czasu niż kiedyś. Oprócz tego odkryłam cudowne właściwości nafty, jogurtu i miodu.

Jeśli jesteście zainteresowani jak dbałam przez ostatni rok i dbam obecnie o włosy, zapraszam do śledzenia wpisów na blogu.
A na razie zostawiam zdjęcia. Przez kilka miesięcy nie robiłam "włosomaniackich" zdjęć, nie wiedziałam jak długo moja przygoda będzie trwała, trochę bałam się zapeszyć. Na pierwsze zdjęcie zdecydowałam się po kilku miesiącach, od tamtej pory co jakiś czas cykam fotki. Jeśli jesteście ciekawi zapraszam do obejrzenia!


Zdjęcia z ubiegłej jesieni/zimy:

  

 

                             




                                                                         Najświeższe:
z poniedziałku, po podcięciu końcówek

/Ania 




poniedziałek, 21 września 2015

A wszystkiemu winna mąka kukurydziana : czyli o tym, żeby eksperymentować z głową!




Dwieście pięćdziesiąt gramów masła przygotowane, dwie szklanki maki odmierzone, pól litra wody też. Przywilejem pierwszeństwa w drodze do garnka o grubym dnie cieszy się masło. Tuż za nim woda. Za jakieś kilka minut wszystko zacznie się podejrzanie pienić i bulgotać. To ta chwila kiedy do garnka trafia mąka. W jednej chwili trzyskładnikowa masa zaczyna żyć. Interwencja w postaci energicznego mieszania - niezbędna.
Jeśli masa się szkli i odstaje od ścianek garnka możemy się cieszyć bo właśnie została poskromiona. 


                           


Taka ujarzmiona zawartość garnka, najlepiej przełożona potem do miski ląduje w chłodnym miejscu. Na parapecie, w spiżarni czy przykryta folią na balkonie, oddaje ciepło żeby po kilku godzinach można było wmiksować w nią osiem jajek.
Gotowe ciasto (stało się nim po dodaniu jajek) jest gęste, kremowe i gładkie, bez żadnych grudek.
Takie nadaje się do wyciskania na blachę wcześniej wysmarowaną masłem lub wyłożoną papierem do pieczenia.
Jeśli chodzi o wyciskanie, rękaw cukierniczy nie jest niezbędny, ciasto można również kłaść łyżką ale wtedy nigdy nie będziemy pewni jaki kształt ptysia nam urośnie.
Ja jednak wolę wiedzieć czego mogę się spodziewać, dlatego zostaje przy rękawie i gruba końcówką wyciskam na blaszkę okrągłe kształty. Wielkość zależy już od nas. Jeśli chcemy cieszyć oczy wielgachnymi "sklepowymi" ptysiami wyciskamy spore piramidki. Jeżeli interesują nas ptysie na jeden kęs, wyciskamy mniejsze, w obu przypadkach pamiętając o sporych odstępach.

Piekarnik rozgrzany do 200 stopni po ok. dwudziestu pięciu minutach odda nam rumiane, lekkie i suche w środku ciacha, po chwili gotowe do napełnienia.


Recepturę na ptysie jak pewnie zauważyliście podałam w sporych proporcjach, a to dlatego, że w sobotę postanowiłam upiec je z podwójnej porcji.
Z racji tego, że ptysie „kręciłam” już wielokrotnie, uznałam że i teraz też pójdzie mi to raz dwa.
Poniekąd tak było, ale...

Czy zdarzyło się Wam kiedyś zepsuć coś, co robiliście już naprawdę wiele razy?
Jeśli tak, przypomnijcie sobie, czy przypadkiem nie staraliście się wtedy "bardziej".
U mnie właśnie tak było.
Okazja do spotkania się ze znajomymi i zabrania ze sobą pudełeczka małych ptysiów (takie są zdecydowanie łatwiejsze do przetransportowania w torebce), oprószonych cukrem pudrem i napełnionych delikatnym kremem sprawiła, że w sobotę rano zabrałam się do pracy.

Po południu miałam już upieczonych ok. sześć blach małych, rumianych ptysi (tyle wyszło z podwójnej porcji).
W międzyczasie zakasałam rękawy, zawiązałam fartuszek i zabrałam się do robienia kremu.
To właśnie w nim tkwi sobotni gwóźdź , a raczej budyń programu.
Krem budyniowy ucierany na maśle.. najlepszy, do szprycowania. Robiłam go przy okazji pieczenia tortów, rurek, babeczek, ptysiów.. Zawsze stanowił bazę do czekoladowych, czy kawowych mas.
Nigdy mnie nie zawiódł. W sobotę też miał być posłuszny. I byłby gdyby…
gdybym sprawdziła wcześniej, czy w szafce wciąż leży zapas budyniów.
Pomyślałam o tym dopiero gdy do garnka wlałam mleko, tyle ile zawsze na dwa budynie pod krem – ok 600 ml.
Możecie sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie kiedy w szafce znalazłam tylko jeden, w dodatku czekoladowy budyń. :)

A niech to, co teraz?
Stałam przed szafką wpatrzona jak sroka w kość. Myślałam, myślałam i wymyśliłam - przecież już kiedyś sama robiłam budyń.
Pobiegłam do pokoju po mąkę ziemniaczaną (ostatnio zapomniałam ją przynieść z powrotem do kuchni bo odsypywałam część do pudełka, żeby mieć włosowy zapas:).
Pszenną miałam przygotowaną, zostało jeszcze żółtko, wanilia i odrobina mleka, żeby to wszystko połączyć. Do bulgocącego mleka wlałam zawartość kubka i mieszałam aż do zgęstnienia. W tym momencie zaczęłam się stresować. Budyń zgęstniał, ale nie tak jak chciałam, był bardziej płynny niż te z torebki, kiedy gotuję ze zmniejszoną ilością mleka. Mimo moich narastających obaw, w trakcie studzenia wystarczająco stężał.
Wtedy pomyślałam, że będzie go za mało. Odruchowo złapałam za torebkę wcześniej znalezionego czekoladowego. Popatrzyłam na skład, w którym na początku widniała skrobia kukurydziana, potem inne mąki i kakao. I tak narodził się w mojej głowie pomysł -> A dlaczego nie zrobić takiego samego tylko jasnego?
Nie widziałam w tym żadnego problemu i jednocześnie nie wiedziałam, że mąka kukurydziana i skrobia to nie to samo (dowiedziałam się tego dopiero przy kręceniu masy).
Budyń z mąką kukurydzianą pod względem konsystencji wyszedł wręcz idealnie, łyżka stała. Pod względem smakowym też był smaczny, wizualnym tak samo ok, żółciutki, że aż miło. Mnie też się zrobiło miło, do czasu.

Ptysiu, mamy problem!
Po ukręceniu masła z cukrem dodałam pierwszy budyń, kremu wcale nie okazało się zbyt mało. Jednak w momencie kiedy popatrzyłam na deskę z górą ptysiów, coś mnie podkusiło, żeby dodać drugi budyń, bo a nuż jeden nie wystarczy.

Z początku krem wyglądał tak jak trzeba. W trakcie napełniania ptysiów zauważyłam, że podejrzanie się szkli „Cholera, rozwarstwia się!”. Wkurzyłam się, bo nie wiedziałam, co zrobiłam nie tak. Tzn. wiedziałam, że to pewnie wina któregoś budyniu, ale miałam nadzieję, że po wstawieniu do lodówki, dosypaniu cukru i zmiksowaniu jeszcze raz, wszystko się w misce ze sobą pogodzi i połączy. Myliłam się, było jeszcze gorzej. A szkoda bo w smaku, musicie mi uwierzyć na słowo, krem był naprawdę dobry.

Im bardziej się denerwowałam, tym szybciej mijał mi czas do wyjścia.
Te ptysie, które udało się naszprycować wrzuciłam do pudełka, z politowaniem popatrzyłam na całą górę pustych i ostatecznie też kilka zapakowałam.
Przed wyjściem udało mi się jeszcze znaleźć w Internecie przyczynę mojego kremowego niepowodzenia. Przeczytałam, że zamieszaniu winna jest mąka kukurydziana w budyniu. To jej zawdzięczam rozwarstwienie kremu. Gdybym wcześniej poszukała, pewnie zrezygnowałabym z dodania jej do mleka na budyń.

Moje trwające dłuższą chwilę zmagania z kremem podsumowała mama, ostrzegła żebym przypadkiem nie wrzucała tego na bloga, bo masa jest nieestetyczna, wręcz taki „crème z wyglądu fujee”. ;)
Z dwojga złego lepiej, że to z wyglądu był gorszy, a nie ze smaku. Ten się obronił, bo pierwsze nadziane ptysie zostały pochwalone.


Mimo wszystko moja sympatia do mąki kukurydzianej zdecydowanie się zmniejszyła. Coś przeczuwam, że niedługo posłuży bardziej jako dodatek do maski, ale na włosy, niż do masy „kuchennej”.

Jestem ciekawa czy i Wam kiedyś zdarzyła się kulinarna wpadka? Albo coś odmówiło posłuszeństwa, w momencie gdy bardzo Wam zależało, żeby się po prostu udało lepiej niż zwykle :)

Pozdrawiam,

/Ania 

Niedziela dla włosów:nałożyłaś na włosy pomidory?!

Dzisiaj pierwszy wpis otwierający znany wszystkim włosomaniaczkom cykl. Zapraszam na pierwszą Niedzielę dla włosów. Będzie dość nietypowo, bo...pomidorowo. Ale jak to?! Zacznijmy od początku:)

Na noc nałożyłam na suche włosy olejek Babydream fur Mama. Natomiast w skórę głowy wtarłam testowaną ostatnio przeze mnie Makę wymieszaną z wodą różaną i olejkiem Amla..




I pewnie w niedzielę nie działoby się na mojej głowie nic niezwykłego gdyby nie takie małe inspirejszyn;) Przeglądając włosowe blogi i właściwie już zasypiając trafiłam na ... koncentrat pomidorowy. Biegiem do kuchni, otwieram szafkę i jest! Mam koncentrat! Ucieszona wracam do pokoju i czytam dalej, że ten koncentrat to się sprawdza przy zielonych refleksach, że ładnie się po nim wypłukują itd. Przeczytałam też, że ten "specyfik" wygładza włosy. Zielonych refleksów nie mam, ale już postanowiłam. Jutro będzie pomidorówka na głowie;)

Niedziela zaskoczyła deszczem. Automatycznie w mojej głowie pojawia się łańcuch: deszcz=wilgotność=puch. A że już miałam na ten dzień plany wymagające wyjścia na zewnątrz postanowiłam nie kusić zbytnio losu i zrezygnowałam z nawilżaczy. Do rzeczy. Akcja pomidorowa ruszyła punkt 8:30:)

 





Swoją maskę zrobiłam z :

  • 3 łyżeczek koncentratu pomidorowego 
  • 2 łyżeczek Kallosa Banana ( który został po prostu przełożony do tego pudełka ze zdjęcia) 
  • pół łyżeczki oliwy 

Taką wymieszaną papkę nałożyłam na lekko zwilżone wodą włosy i trzymałam pod czepkiem i ręcznikiem jakieś 2 godziny. Włosy były wcześniej olejowane, więc muszę jeszcze powtórzyć ten eksperyment nakładając maskę na niepokryte niczym włosy.
Nadszedł czas mycia i moment grozy. Niepotrzebnie. Wszystko pięknie się spłukało już samą ciepłą wodą. Nie nakładałam nawet na długość włosów maski do mycia, jak zwykle to robię. Jedynie skórę głowy umyłam moim cudownym mydełkiem miodowym od Babuszki Agafii. Spływająca piana oczyściła włosy. Na umyte i osuszone ręcznikiem włosy nałożyłam jeszcze dosłownie na 2 minuty bananowego Kallosa, spłukałam, ponownie osuszyłam ręcznikiem i dałam im chwilowo odpocząć.
Gdy już lekko podeschły standardowo nałożyłam na końcówki olejek Isana, a włosy chwilę ugniatałam z użyciem Joanny z miodem i cytryną. Na tym moja rola się skończyła. Teraz wszystko w rękach( jak to brzmi;)) włosów, chciałoby się rzec. Dałam im czas na naturalne wyschnięcie. Przed wyjściem z domu nałożyłam na nie jeszcze kroplę olejku Isana.
Jak pisałam, pogoda tego dnia była wyjątkowo złośliwa. Krążyłyśmy z Anią po naszej sandomierskiej starówce szukając jakiegoś cichego miejsca, żeby spokojnie porozmawiać i rozgrzać się jakąś pyszną kawą lub herbatką. Zanim takie miejsce znalazłyśmy moje włosy były już całkiem mokre( proces puszenia rozpoczęty). A zdjęcia zostały zrobione dopiero kiedy włosy ponownie były suche, a my zmierzałyśmy w stronę parku. Oto i one:)










































Czas na podsumowanie.

Pogoda zrobiła swoje, ale z włosów i tak jestem zadowolona. Są błyszczące, w miarę dociążone, mięciutkie i mięsiste. Mają dużą objętość i całkiem dobrze się ułożyły. Co więcej, koncentrat wpłynął pozytywnie na odcień. Pierwsze pytanie Ani jak tylko mnie zobaczyła: ,,Robiłaś coś z włosami? Mają taki jakiś intensywniejszy kolor". ;)

Okazuje się, że moje włosy, tak jak ja, lubią pomidory. Zapowiada się dłuższa znajomość;) Pomidorową niedzielę powtórzę przy bardziej sprzyjającej aurze. Jestem pewna, że wtedy efekty będą znacznie lepsze.

Zostałam upoważniona, żeby zapowiedzieć kolejny wpis Ani;) U mnie włosowo, więc u niej (a jakże!) kuchennie.

Pozdrawiam,

Shirley





poniedziałek, 14 września 2015

Sposób na niedzielę!

- Śpiochu, wstałaś już? wstawaj! - słyszę z przedpokoju, zanim otwieram pierwsze oko. To już chyba mój rytuał. Najpierw wstaje oko. Nieważne które, przecież i tak musi, bo drugie jeszcze ostatkiem sił przekręca się pod powieką i przyspiesza sen, żeby skończył się jakoś sensownie.

Sprawdzam godzinę. 10.04, pora wstawać, drugie oko się budzi a za nim cała reszta. Przy okazji.
Schodzę do Kuchni, macham na dzień dobry, robię herbatę i w połowie kubka wędruje do pokoju. Tam, jakże uśmiechnięta pani pogodynka mówi do mnie z telewizora, jakże radosnym głosem, że wyż nad Polską, że słońce świeci i piękna pogoda zawitała dziś do kraju. Patrzę w okno bez przekonania. Jakoś nie sprawdza się ta prognoza.


*
Co jest najlepszego na leniwe, niedzielne popołudnia? Porządna dawka słodkości. Uwierzcie +10 do poprawy humoru.
Dziś postawiłam na wypróbowanie szkliwionych kokilek, które udało mi się upolować za kilka złotych. Byłam ciekawa, czy oprócz sufletu i creme brulee (czekają w kolejce), upiekę w nich po prostu muffiny.
Miało być szybko, słodko i czekoladowo. 
Chyba było, skoro domownicy pochwalili, a P., który wpadł wieczorem, zjadł i usnął mi na łóżku, podsumowując potem, ze "tak to jest jak się faceta naje".

Przepis na babeczki, najprostszy na świecie
  • 3 szklanki mąki
  • szklanka cukru
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody
  • kostka masła
  • szklanka mleka
  • 2 jajka
  • szczypta soli
  • esencja waniliowa
  • dodatki wg upodobań
Mąka, cukier, proszek, soda i sól lądują w jednej, większej misce. Mieszamy.


Do drugiej miski wlewamy mleko, rozpuszone letnie masło, aromat waniliowy, jajka. Roztrzepujemy razem. Mokre składniki dolewamy do suchych. Mieszamy szybko łyżką, łopatką, tym co macie pod ręką, tak, aby nie było widać mąki. Powstają "ciaściane" grudki - tak ma być, dzięki nim mamy delikatniejsze ciasto. W trakcie mieszania możemy dodać ulubione dodatki. Ja robiłam dwie wersje muffinek, jedne jasne z białą czekoladą, a drugie ciemnoczekoladowe(do miski z suchymi składnikami dodałam kakao) z posiekaną gorzką.


Ciasto nakładamy łyżką do 3/4 wysokości foremek (najlepsze są silikonowe, albo jak się dziś okazało żaroodporne kokilki/ramekiny wysmarowane wcześniej masłem i wysypane bułką tartą). Blachę z babeczkami wkładamy do nagrzanego do 170 stopni piekarnika, na termoobieg, czekamy 25 minut. W tym czasie zaparzamy herbatę i obserwujemy, kiedy u domowników pojawi się reakcja nosowo-łańcuchowa: zapach - kuchnia. Pamiętamy, żeby otwierając piekarnik nie poparzyć się rozgrzaną parą, która bucha jak z paszczy smoka, prosto w naszą paszczę :)



Po upieczeniu muffinki wykładamy na kratkę i dekorujemy jak chcemy. U mnie kremy czekoladowe z chlustem kawy i Amaretto. Niedzielę zaliczam do udanych :) Smacznego!



/Ania 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...