To czym mogę się jeszcze z Wami podzielić, to to że od małego lubiłam mieć we włosach ozdoby. Od wiązanych przez mamę kokard, przez grube opaski po sztuczne kwiaty, na których punkcie też miałam bzika. Kiedy zgubiłam ulubiony, kupiony w Niemczech, mój kwiatowy entuzjazm powoli opadał. Następnych już nie kupowałam, bo uznałam, że takiego jak tamten nie znajdę nigdzie. Dzięki temu moje włosy przestały być maltretowane przez te chińskie dziwactwa. Zostały tylko gumki, ale o nich opowiem później, bo i tak już wybiegłam sporo do przodu.
Pamiątką, jaką posiadam z dzieciństwa są oczywiście włosy, rodzice do dzisiaj trzymają razem z lokami młodszego brata, moją pierwsza grzywkę. Jej kolor? słomiany :)
Później zaczął zdecydowanie ciemnieć. Włosy wyraźnie zgęstniały i były ścinane na prosto.
 |
To właśnie najbardziej na świecie chciałabym wrócić do włosów z tamtego okresu. |
Mama nigdy nie zaprowadzila mnie do fryzjera na drastyczne cieniowanie. I bardzo jej za to dziękuję, mimo że najkrótsza fryzura wyglądała jak "od garczka" i kończyła się na wysokości uszu.
Na pomysł zrobienia sobie jakże modnych kilka lat temu pazurków, wpadłam w podstawówce, to była może piąta klasa. Niedaleko domu miałam fryzjerkę, która z powodzeniem wykonywała cieniowanie pewnie połowie moich znajomych. Pierwszy raz spodobał mi się tak bardzo, ze włosy cieniowałam w ten sposób, do ubiegłego roku - zmieniając tylko długość. Zdjęć z tamtego okresu mam niestety (a może stety) niewiele.
W szóstej klasie już sama co kilka miesięcy chodziłam do fryzjera na skracanie z cieniowaniem bo dotychczasowe włosy się wywijały i puszyły, a co najważniejsze, nudziły.
Koniec podstawówki i całe gimnazjum, oprócz tego, że pozbyłam się nadprogramowych kilogramów, okazał się dla moich włosów dość burzliwy. Zaczęły się kręcić.
Kiedy któryś raz z rzędu szłam do fryzjera i pytałam jak to się mogło stać, słyszałam, że "jak skończę dojrzewać, to włosy pewnie całkowicie się rozprostują, albo skręcą. Przez długi czas żyłam świadomością, że ten przełom dojrzewania już nastąpił i zostanę ze skręconą czupryną do końca życia. W dzieciństwie bardzo chciałam mieć kręcone włosy i wtedy zapewne bardzo bym się z takich ucieszyła.
Ale w gimnazjum już było inaczej, niesforność i ich wywijanie całkowicie przesłoniło mi marzenia. Wtedy w ruch poszła prostownica, przez dobre trzy lata włosy były codziennie prostowane, tapirowane - jak się sprostowały traciły na objętości i znowu trzeba je było podnieść - i stylizowane lakierami, piankami żeby tapir się trzymał, a proste włosy zostały proste nawet przy deszczu.
Podczas którychś wakacji nad morzem, postanowiłam rozjaśnić włosy. Mama zawsze była przeciwna mojemu farbowaniu, mówiąc że będę miała jeszcze niejedną okazję, np siwe włosy. Teraz, z perspektywy czasu i doświadczeń zgadzam się z nią całkowicie.
Nie pozwoliła mi na kupno farby, ale ostatecznie przekonałam ciocię, żeby kupiła mi w sklepie blond szamponetkę Mariona. Uradowana nadchodzącą zmianą, nałożyłam fioletową maź na włosy. Jak myślicie - nie zmieniło się kompletnie nic! Byłam tak zawiedziona, że chciałam pędzić po następną, ale usłyszałam kategoryczne "nie".
Ale to nie uleczyło mojego bólu d....
Do wyjazdu z Mielna zostało kilka dni. W galerii w Koszalinie, którą odwiedziliśmy przy okazji brzydkiej pogody, kupiłam piankę koloryzującą do włosów. Kiedyś o niej czytałam, ale jak zobaczyłam ją na sklepowej półce, postanowiłam, że muszę ją mieć i ubłagać mamę, żeby się zgodziła. Kiedy pozwoliła mi na to szaleństwo byłam w siódmym niebie. Dumnie powędrowałam po opakowanie pianki. Bardzo zależało mi na różowym kolorze, ale na półce stały inne. Nie mogłam dać za wygraną i wrzuciłam do koszyka kolor wściekłej pomarańczy.
W pensjonacie nałożyłam piankę na włosy z nadzieją, że tym razem się uda. I tak, udało. Tylko, że kolor bardziej przypominał spalone siano niż rudy. Włosy też, bo pianka tak je przesuszyła, że po użyciu myłam włosy chyba dwa razy pod rząd. Nie pomogło. Najgorsze było to, że kiedy na plaży położyłam się na brzuchu, moje pseudo loki zakryły mi całą twarz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie mały pies - York, który zza parawanu obok szczekał i próbował atakować moje włosy. Każdy mój ruch głową, czy otrzepanie piasku uaktywniało biednego psiaka. Chyba myślał, że ja też szczekami i mam ogon. ;)
W Mielnie miałam jeszcze jeden śmieszny epizod, w sklepie. Dużo starszy chłopak, też klient, zapytał, czy jem dużo vifona, bo włosy mam jak makaron z tej zupy. Hmm.. Śmiać się czy płakać? Wyszłam ze sklepu niewzruszona, ale w pokoju zaczęłam oglądać włosy z każdej strony.

W tamtym okresie moja pielęgnacja opierała się cały czas na drogeryjnych kosmetykach. Często kupowałam spraye z Lotona. (!) A ulubiona włosowa marka to było Elseve.
Przez następny rok starałam się zapuszczać włosy, ale nie wychodziło mi to tak jak zaplanowałam. Kruszyły się na końcach. Poszłam do fryzjera, żeby je wyrównać. Dziewczyna, która ścinała mi włosy opieprzyła mnie, że mam je tak spalone, a wręcz sfilcowane, że nadają się tylko i wyłącznie do obcięcia na krótko. To był impuls do odstawienia prostownicy. W ostatniej klasie gimnazjum używałam jej sporadycznie, w liceum z tego co pamiętam w ogóle.
Jednak w liceum popełniałam kolejne pielęgnacyjne błędy. Włosy zaczęły rosnąć, a tym samym prostować się. Znów zapragnęłam mieć loki, dlatego po każdym myciu zbierałam mokre włosy bez ładu i składu w koka na czubku głowy, żeby rano go tylko rozpuścić i cieszyć się nieregularnymi "kręconymi" włosami, w rzeczywistości były odkształcone.
Z czasem tak się połamały, że wyglądały jakbym ich w życiu nie czesała.
Dawałam radę rozczesać je tylko przed myciem. Nigdy w ciągu dnia. Próbowałam, ale były tak splątane, że szkoda mi było przerw na czesanie.
Pod koniec pierwszej klasy nadszedł też czas na odłożone z czasów gimnazjum rozjaśnianie.
Robiłam to stopniowo, sprayem do blond refleksów z Joanny. Miał być mało szkodliwy (!) dający naturalne pasemka. Tylko, że dla niecierpliwca takiego jak ja, te efekty pojawiały się zbyt wolno. Na całych włosach, powtarzałam rytuał spryskiwania i suszenia, wychodzenia na słońce (wtedy nawet pierwszy raz od dłuższego czasu użyłam prostownicy) ok. trzy razy dziennie. - Po każdym spryskaniu trzeba było poddać włosy działaniu ciepła, żeby efekty były zadowalające i trwałe.
Płynu z Joanny zużyłam 1,5 opakowania. Denerwowało mnie ciągłe spryskiwanie odrostów i długości tak aby nie było pomiędzy nimi różnicy. W tym czasie pielęgnacja włosów ograniczała się znów do odżywek, tym razem z Welli (w dużych plastikowych butelkach z czerwonymi zakrętkami).
W wakacje wyjechałam na dwutygodniowy wypoczynek do Chorwacji. Ostre słońce i słona woda sprawiły, że włosy wyglądały jak strąki fasolki szparagowej. :)

Po powrocie z wakacji przerzuciłam się na farby, a nie sprayowanie, które dodatkowo sprawiło, że włosy ciągnęły się jak guma.
Jeśli chodzi o farby byłam wierna
Castingowi - 1021 Jasny Blond Perłowy i 1010 Jasny Lodowy Blond. Wyjątek stanowiła
Olia, którą kupiłam bo nie było L’oreala. Nigdy więcej po nią nie sięgnęłam, włosy po wyschnięciu były
szorstkie i matowe, a odrost musiałam potem tonować
granatowym szamponem z Joanny, który też nie został pozytywnie przyjęty przez włosy.
Jeśli chodzi o odżywki, w tamtym czasie najbardziej zadowolona byłam z tych dołączonych do Castinga. Włosy były po nich sypkie i lejące, ale oczywiście ten efekt utrzymywał się max dwa mycia (na tyle starczało mi odżywki). A potem każdy może przewidzieć jak zachowywały się moje włosy. Zaczęłam je spinać w kucyk, żeby rozpuszczone nie wyglądały tak mizernie.
W między czasie kupowałam różne odżywki, takie które akurat reklamowali w telewizji, i które przeznaczone były do rozjaśnianych/farbowanych i blond włosów.
Przełomowy moment w pielęgnacji, a właściwie jej braku, nastąpił po maturze. Wtedy dodając zdjęcie na Facebooka, przyglądnęłam się włosom, bo wyglądały wyjątkowo niekorzystnie. Co ja mówię, po prostu okropnie, jak posklejane.
Stanęłam przed lustrem i prawie się popłakałam. Przypomniałam sobie te wszystkie ostrzeżenia mamy. Tata też mówił, że będę żałować i zniszczę sobie „takie ładne włosy”. Dla niego każde były ładne byle nie farbowane.
Ale nie można zapominać, że przed rozjaśnianiem one i tak były już w opłakanym stanie.
Dlatego już wtedy zaczęłam szukać ratunku. Trafiłam na bloga Blondhaircare, później Anwen.
Jednak za duży natłok wiedzy na raz sprawił, że trochę się zniechęciłam i na blogi zajrzałam dopiero po jakichś dwóch tygodniach.
Przez ten czas sama próbowałam regenerować włosy. Kupiłam maskę i szampon do blond włosów Biovaxa. Używałam ich ale nie widziałam wielkiej różnicy.
Usłyszałam kiedyś o siemieniu lnianym do włosów. Żałuję, że wtedy nie wiedziałam, że się go gotuje na tzw. glutka. Trwając w tej niewiedzy, zalałam suche siemię wrzątkiem, po czym je zblendowałam na zielonkawo – brązową papkę. Dodałam do tego białej odżywki z Welli, olej rycynowy i żółtko.
Już, przy nakładaniu mieszanki, włosy były niesamowicie szorstkie, a drobinki siemienia oblepiały je z każdej strony. Myślałam, że tak ma być, że pod czepkiem maska sprawi, że włosy będą jedwabiste. Baaaardzo się pomyliłam. Przez kilka dni, po każdym myciu włosów wyczesywałam z nich szczątki siemienia. To był najgorszy eksperyment w życiu. Dopiero potem zastanowiłam się co poszło nie tak i znalazłam, że pod żadnym pozorem lnu do włosów nie można rozdrabniać. Eh.. jak to się mówi, mądry Polak po szkodzie?
W czerwcu 2014 roku zdecydowałam się na obcięcie zniszczonych końcówek i podcięcie na prosto. Z racji tego, że kilka dni przed wizytą u fryzjera sama chwyciłam za nożyczki, „grzywkę” fryzjerka musiała sporo wyrównać. Nie udało mi się wtedy całkowicie zejść z cieniowania. Ale.. postanowiłam, że pierwszy raz, na zakończenie przygody z rozjaśnianiem, pofarbuje włosy u fryzjera. Paradoks, prawda? Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Już miałam z tym skończyć, ale jednak odrosty zwyciężyły.
Przygodę ze świadomą pielęgnacją rozpoczęłam od pofarbowania całych włosów. Bardzo żałuję, że fryzjerka nie powiedziała mi wtedy „Masz zbyt zniszczone włosy, zregeneruj je trochę i przyjdź za miesiąc”. W zamian tego zaproponowała mi ombre na końcach. Zachęcona pomysłem, zgodziłam się. To był błąd. Po pierwsze końce podczas farbowania się wykruszyły, odrost po kilku dniach miał kolor jeszcze gorszy niż po farbowaniu w domu, a farba, którą trzymałam na głowie pod suszarą wgryzła mi się skalp i spowodowała niesamowite pieczenie. Fryzjerka, mimo tego, że była bardzo sympatyczna, zapewniła, że efekt jest super i na koniec wyprostowała mi włosy prostownicą. To był ostatni raz kiedy jej użyłam i kiedy zafarbowałam włosy.
Ten salon także staram się omijać szerokim łukiem.
Przez ten miniony rok, utonęłam w blogach włosowych. Testowałam prawie wszystko i dzięki temu już wiem, że olej kokosowy mi nie służy a musztardowy tak. Na mojej głowie lądowały tuningowane maski, olejowe mieszanki i drogeryjne odżywki o fajnych składach. No właśnie, nareszcie nauczyłam się je czytać i teraz przy półce z kosmetykami do włosów potrafię spędzić dwa razy więcej czasu niż kiedyś. Oprócz tego odkryłam cudowne właściwości nafty, jogurtu i miodu.
Jeśli jesteście zainteresowani jak dbałam przez ostatni rok i dbam obecnie o włosy, zapraszam do śledzenia wpisów na blogu.
A na razie zostawiam zdjęcia. Przez kilka miesięcy nie robiłam "włosomaniackich" zdjęć, nie wiedziałam jak długo moja przygoda będzie trwała, trochę bałam się zapeszyć. Na pierwsze zdjęcie zdecydowałam się po kilku miesiącach, od tamtej pory co jakiś czas cykam fotki. Jeśli jesteście ciekawi zapraszam do obejrzenia!
Zdjęcia z ubiegłej jesieni/zimy:
Najświeższe:
 |
z poniedziałku, po podcięciu końcówek |
/Ania