niedziela, 20 grudnia 2015

Włosowy misz - masz !


Cześć wszystkim!

Dzisiaj będzie wszystkiego po troszkę. NDW też się pojawi, ale niestety bez zdjęć. Będą za to inne(na końcu), co by tak nudno nie było. Chętnych zapraszam do zabrania z kuchni kubka z herbatą i przeczytania. W dzisiejszym poście znajdziecie: trochę niedzieli, która została sobotą (a może sobotą, która została niedzielą?), trochę tamtej niedzieli i trochę moich grzechów

Przed weekendem wróciłam do domu. Nie zabierałam ze sobą żadnych kosmetyków. Liczyłam, że jakiś włosowy arsenał się powiększy, ale niestety. Na półce w łazience stanęła tylko rumiankowa Barwa. Dlatego z braku laku, na głowie wylądowała mieszanka misz - maszowa tzw. coś z niczego. Włosy po ostatnich moich wybrykach, o których napiszę potem, potrzebują konkretnego nawilżenia i natłuszczenia. Postanowiłam im to zapewnić w maksymalnej ilości. Podobny, ale jednak prostszy zestaw pojawił się już w tym poście.

Aktualną NDW musiałam wykonać w sobotę, bo dzisiaj nie było mnie cały dzień w domu i nie wyrobiłabym się z maskowaniem i turbanowaniem. Zainspirowana postem u Włosopasjatki postanowiłam, że na moją maskę składać się będzie:

…wszystko co miałam pod ręką ! :D
  • porządna łycha miodu
  • olej sezamowy
  • łyżka odżywki Grow Strong (poprzednio pisałam, że oddałam ją mamie, ale od tamtego czasu ani razu jej nie użyła – a ja daję jej ostatnią szansę)
  • łyżka odżywki miodowej z Oriflame (stoi od wakacji, dostałam ją od babci, nie używałam jej ze względu na silikonowy skład - teraz są nawet wskazane) 
  • jakaś saszetkowa odżywka dołączona do farby do włosów Garnier (leży tego trochę w domu)
  • kolagen morski Ava – 5 kropel
  • pipetka olejku Marula
  • pompka oleju Alterra "Brzoza i pomarańcza"

Taką złotą, tłustą mieszankę pachnącą sezamem wmasowałam w wilgotne włosy, od uch w dół. Jak do tej pory zapach oleju sezamowego mi nie przeszkadzał, tak teraz zaczął niemiłosiernie. Po nałożeniu obawiałam się czy ta paciajka nie obciąży i nie poklei mi włosów. Byłam mile zaskoczona kiedy po ponad godzinie trzymania jej na włosach, skubane jakby wchłonęły to wszystko. Nie wyglądały jak uciapane maską, a po prostu zaolejowane. Chciałam umyć włosy Barwą rumiankową, ale jednak postawiłam na miodowe mydełko, którego używam praktycznie do wszystkiego. Włosy domyły się bez problemu. Zostawiłam je do samodzielnego wyschnięcia i poszłam kończyć pierniki. Podpięłam je troszkę spinką, żeby przypadkiem w moich słodkich korzennych ciasteczkach nie znaleźć ombre włosa
Nie byłoby to przyjemne, mimo tego, że ideą bloga są jak wiele moich znajomych zauważa WŁOSY W KUCHNI. :D Nawet moja ciocia nazwała go ostatnio naszą włosiarnią

Włosy po wyschnięciu były bardzo sypkie i mięciutkie. W końcówki wtarłam olejek Stenders i związałam włosy w koczka, ażeby znowu nie gubić ich w kuchni. 
Choć nie mam zdjęć musicie mi uwierzyć, że było naprawdę dobrze, choć bez efektu WOW. Jak na taką nieprzemyślaną maskę jestem całkiem zadowolona. Po wybrykach, udało mi się je dociążyć.

A teraz chciałabym Wam wytłumaczyć o co chodziło z grzechami - wybrykami. Mam dwa o których Wam opowiem: 

Pierwszy wybryk.

Jakiś czas temu, przed Mikołajkami w ferworze kupowania w drogerii prezentów, kupiłam i dla siebie… szamponetkę z Mariona, kolor: ciemny blond. Stwierdziłam, że to przecież szamponetka i że się wypłuka jakby okazało się, że odcień nie wyszedł jak trzeba. Zależało mi na zatarciu granicy między odrostem, a moimi blond farbowańcami. Od dawna o tym myślałam.

Pierwsze szamponetkowanie odbyło się w okolicy Mikołajków. Z ekscytacją zrobiłam próbę na jednym kosmyku. Jakiś tam kolor się pojawił, ale potem po przeczesaniu z innymi włosami nie byłam w stanie rozróżnić dotychczasowego koloru od zafarbowanego. Pomyślałam raz kozie śmierć. Biedna koza, a może jednak nie.. 
Nałożyłam tylko połowę opakowania a resztę robiłam zgodnie z procedurą. Zostawiłam szamponetkę na ok. 25 min. Podczas spłukiwania moje włosy były niesamowicie suche. Jak miotła po proteinach (czerwona lampka – w składzie szamponetki wysoko keratyna). Przerażona chwyciłam za Kallos Color i nałożyłam na włosy tonę maski. Po spłukaniu było lepiej – kudełki miękkie jak zawsze. Przeschły samodzielnie, na koniec pomogłam im suszarą. Zapytacie jak kolor? nie chwyciło intensywnie. Pogłębił się kolor i odrostów, i farbowańców. Efekt zatarcia granicy: minimalny. Najlepsze było to, że po następnym myciu kolor wypłukał się całkowicie. Za to włosy były niesamowicie odżywione i sprężyste. Byłam zachwycona. 

Zdjęcia prawdopodobnie po pierwszym myciu. Chyba nigdy nie zrobię zdjęcia na którym kolor włosów będzie identyczny jak w rzeczywistości.




Drugie szamponetkowanie: w tamtym tygodniu. Dokończyłam połowę saszetki. Zadowolona „pielęgnacyjnym” działaniem Mariona, postanowiłam, że teraz przytrzymam szampon dłużej. 40 minut. Potem na suchą miotłę nałożę Kallos Color i będzie jak ostatnio. Ciemniejszy kolor, oh i ah.
Jedyne co mogę powiedzieć to ‘eh’. Już podczas spłukiwania włosów po mascę wiedziałam, że coś jest nie tak. Mimo porządnej porcji Kallosa farbowańce i tak były szorstkie. Pomyślałam trudno, może dadzą radę potem. Nie dały. Żeby szybko przekonać się o efekcie, wysuszyłam włosy. Kolor wyszedł taki jaki mogłabym nosić, jeszcze odrobinę za jasny. Za to stan włosów nie był najlepszy. Może tragedii nie było ale susza na pewno. Odtąd próbuje je jakoś odżywić. 

Zdjęcia w ogóle nie oddają koloru. Spieszyłam się i nie miałam kiedy poprawić zdjęcia. Samowyzwalacz nie dość, że miał problem ze złapaniem ostrości to i jeszcze kolorów - są bardzo niemiarodajne. W rzeczywistości kolor nie był taki pomarańczowy, a chłodniejszy i zbliżony do odrostu. Ten też na tym zdjęciu wyszedł zdecydowanie cieplejszy. 


tutaj jest bardziej "faktyczny", widać jakie suche i brzydkie są końcówki


Drugi wybryk:
Olej kokosowy. Pamiętacie jak ostatnio pisałam, że właśnie mam go na głowie? Efekty jakie uzyskałam były dziwne. Z jednej strony nie było puchu, jak w dotychczasowych przypadkach testowania. A z drugiej były postrąkowane i tylko przy rozczesaniu stawały się sypkie i błyszczące. Co najdziwniejsze rano u nasady miały sporą objętość, a popołudniu były oklapnięte i tłuste. Wniosek: olej kokosowy nie dla mnie, przynajmniej nie teraz. Ale znając moją ciekawość, wrócę do niego za parę miesięcy. Tak jak to było w tym przypadku. 
Znalazłam dobry miernik porowatości. Kiedy włosy jakiś czas temu były bardziej zniszczone i wysokoporowate, olej sprawiał, że wyglądają jak po przeproteinowaniu. Po tym, jak zachowują się aktualnie mogę stwierdzić, że bliżej  im do średniej porowatości. (Choć po tym szamponetkowaniu – pewnie znowu bliżej im do wyższej) 






Macie jakieś sprawdzone sposoby na szybką regenerację włosów? 

7 komentarzy:

  1. Twoje włosy są cudowne :)
    A u mnie na regenerację jest najlepszy...właśnie olej kokosowy ;) Także chyba nie pomogę :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) wiadomo, idealne to one nie są, ale bardzo miło mi słyszeć, że się podobają :)
      Hehe, może za jakiś czas to i ten olej się sprawdzi :D Fajnie, że u Ciebie tak dobrze działa :)

      Usuń
  2. Najlepsza regeneracja to nożyczki:) Żartowałam oczywiście. Moje włosy są na całej długości suche a Twoje są piękne. Też mam kolagen morski z Avy i tak się zastanawiałam czy można go dołożyć do maski:) Mi olej kokosowy rok tem bardzo puszył włosy a teraz jest już inaczej i lubię go używać. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie: nożyczki ciach ciach! Chyba muszę już pomyśleć powoli o końcówkach :) Twoje też są piękne i nie wydają być się suche na całej długości! :) A co do kolagenu z Avy, polecam :) ja już kilka razy go stosowałam i nie zauważyłam, żeby coś złego robił z włosami. Dlatego do odważnych swiat należy, nakładaj :)

      Usuń

Jesteśmy wdzięczne za każdy ślad pozostawiony #wkuchni. Chętnie czytamy komentarze i cieszymy się z każdej nawiązanej rozmowy. Dołączajcie, dyskutujcie, dzielcie się własnymi spostrzeżeniami, a my na pewno zawitamy ze swoimi do Was! :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...