wtorek, 15 listopada 2016

Optymistyczne kotlety z kaszy jaglanej i fasoli

Hej! 

Dzisiaj wpadam do Was z przepisem, który na pewno przypadnie do gustu zarówno roślinożercom, jak i tym, którym konkretna porcja mięska na talerzu niestraszna. To, że te wegeburgery posmakują mięsożercom sprawdziłam, dlatego polecam Wam przepis, na który natknęłam się już kilka miesięcy temu na blogu ervegan.


wtorek, 8 listopada 2016

CALZONE po polsku raz !

Cześć!

Czy Wy też czujecie zbliżającą się wielkimi krokami zimę? Czy tylko ja mam wrażenie jakby była tuż tuż?
Dzisiaj wracając po południu z zajęć i przy tym niesamowicie marznąc uświadomiłam sobie, że chyba już czas wyjąć czapkę i rękawiczki. A rękawiczki to już koniecznie, bo ich nienoszenie w moim przypadku kończy się brzydkimi, popękanymi i piekącymi przy myciu dłońmi.

Poza tym zaczął się już czas, kiedy najprzyjemniej jest po prostu wrócić do mieszkania, owinąć w koc i zacząć popijać gorącą herbatę, mierzoną kubkami, garnkami czy nawet wiadrami;) Ale przy takiej pogodzie organizm też ma swoje zachcianki i zaczyna domagać się ciepłego jedzenia. O tej porze wszelkim płatkom z zimnym jogurtem, koktajlom z zimnym mlekiem czy nawet sałatkom jako daniem głównym mówię nie. Tak samo zielonej herbacie, która nawet gdy pijemy ją ciepłą, nie jest teraz wskazana. Najzwyczajniej wychładza organizm.



niedziela, 6 listopada 2016

Moje pomysły na jesienno-zimowe śniadania

Cześć wszystkim! 


Wyobraźmy sobie sytuację, która z pewnością niejednego z nas przyprawia o zawrót głowy i wprowadza w nastrój delikatnej irytacji. 6 rano. Poniedziałek, choć jestem w stanie uwierzyć, że każdy inny dzień tygodnia też. Budzik pieje jak wściekły kogut, który nie może się wydostać z kurnika. Za oknem śnieg, pod oknem kaloryfer który nie grzeje, bo się zapowietrzył. Zakokoniamy się precyzyjniej w kołdrę, usprawiedliwiając się, że potrzebne nam jeszcze dziesięć minut. Po entym odłożonym wściekłym kogucie i my wstajemy o siódmej równie wpienieni co męski drób. Wytaczamy się spod kołdry i szczękamy zębami, bo jak dotąd łóżko stwarzało nam idealny mikroklimat, żeby zapaść w zimowy sen. Z przymrużonymi oczami i dygocącymi rękami wędrujemy po pokoju w poszukiwaniu szlafroka, który jak się okazuje, od poprzedniego wieczora wisi w łazience. Tam właśnie odkręcamy gorącą wodę. Z kranu leci strumień który stopniowo ogrzewa nasze dłonie i ciało. Mózg odmarza. A razem z nim, po siedmiu godzinach błogiego snu, wszystkie życiowe funkcje budzą się od nowa.
A jak i już ręce rozgrzane, i mózg działa, to znaczy, że zaraz i żołądek zacznie dokazywać.

czwartek, 27 października 2016

Co masz zrobić jutro, zrób dziś- jesiennych przemyśleń cz.2

Cześć wszystkim!
Wszystkim, którzy jeszcze nie uciekli zniechęceni panującą od jakiegoś czasu pustką na blogu.




Co masz zrobić jutro, zrób dziś... znacie to powiedzenie, prawda? Powinno stać się moją dewizą życiową, na razie jest jednak wręcz odwrotnie. Z uporem maniaka odkładam wszystko na później, od spraw najdrobniejszych jak kupienie zielonej herbaty, która właśnie mi się skończyła po te dużo poważniejsze, jak pisanie pracy licencjackiej. Niestety wzorem filmowej Scarlett z ,,Przeminęło z wiatrem'' mówię sobie ,,pomyślę o tym jutro". A to jutro okazuje się ciągnąć dniami, tygodniami, miesiącami... Właśnie tak było z pisaniem postów na bloga. Pomysłów i tematów miałam co niemiara, ale miałam i wciąż mam także dużo wyrozumiałości dla swojego lenistwa. Na szczęście dostałyśmy z Anią motywacyjnego kopniaka od kilku osób, które pytały czy będziemy coś jeszcze pisać lub co gorsza spisały nas już na straty. Więc od dzisiaj( nie od jutra!) ruszamy. Bez narzekania, za to z dużą dawką optymizmu i inspiracji, kuchennych, włosowych i ... podróżniczych. Ale o tym za chwilę:)
Patrząc na powyższy kolaż zdjęć możecie się zastanowić o co w tym chodzi. Już wyjaśniam:) Wczoraj dotarło do mnie, że tak naprawdę większość z Was nie ma pojęcia jak wyglądam. Kiedy powstawał ten blog byłam wręcz przekonana, że nie pojawią się tu żadne moje zdjęcia, z wyjątkiem zdjęć włosów, robionych od tyłu. Bo przecież to miał byc tylko blog włosowy. Od tamtej pory blog się jednak rozrósł, podobnie tematyka postów jak i grono osób regularnie komentujących nasze wpisy. Zależy nam na tym, żeby #wkuchni zapanowała prawdziwie kuchenna, ciepła atmosfera, taka że nic tylko rozsiąść się wygodnie z kocykiem i kubkiem herbaty i czytać:) Dlatego nadszedł czas się pokazać:)
A co do reszty zdjęć, są zapowiedzią... Zapowiedzią nowego rodzaju wpisów. Raz na jakis czas będziemy Was z Anią zabierać w podróże. Nie tylko te kulinarne, które można przeżywać nie ruszając się z kuchni, ale też w dalsze.
Z pomysłem pisania relacji z podróży noszę się juz od dawna. Tak się składa, że sporo udało mi ostatnimi czasy zwiedzić. To jedno z moich nielicznych, wakacyjnych osiągnięć jakim mogę sie Wam pochwalić, a raczej nie tyle pochwalić, co Was zainspirować :)

Dajcie znać w komentarzach co myślicie o podróżniczej tematyce postów:)
Niebawem ukaże sie też post o włosach, które po podcięciu w ten weekend niesamowicie zniszczonych końcówek będę mogła na blogu pokazać. Poza tym podzielę się z Wami przepisem na tartę z porami i fetą, która okazuje się jak na razie moim absolutnym hitem tej jesieni:)

Trzymajcie się cieplutko,

Shirley




 


Nic nie dzieje się bez powodu - jesiennych przemyśleń cz. I

Hej wszystkim!



NarzekAnia – czyż nie piękne imię, pseudonim i ksywa dla Ani, która ciągle biadoli? No właśnie, przez ostatnie tygodnie, być może takie określenie opisywałoby mnie najlepiej. Znowu zjawiam się tutaj po mega przerwie i przepraszam tych, którzy za brak aktywności na blogu chcieli nas spisać na straty – a doszły nas z Shirley takie słuchy. 

Wierzycie w przypadki, zbiegi okoliczności, czy raczej uważacie, że nic nie dzieje się bez przyczyny? 

U mnie, jak się okazuje, w ciągu ostatnich tygodni, a konkretniej dni – stadium zbiegów okoliczności, dziwnych wydarzeń i właśnie przypadków – osiągnęło swoje apogeum. Wszystko to okraszone było z mojej strony narzekaniem, niedowierzaniem i rozbieraniem każdego „wydarzenia” na czynniki pierwsze. Jak, po co i dlaczego? To triada pytań, która towarzyszyła mi codziennie, od otworzenia jednego oka z rana, po jego zamknięcie wieczorem. Przy okazji, na sen też ostatnio narzekałam – na to, że powinnam krócej i mniej czasu przeznaczać na tę cudowną czynność. Ostatnio stwierdziłam, że nic w życiu nie osiągnę, jeśli prześpię jego połowę. Czyżby jesienna depresja? A może coś innego.. I tutaj można zacząć tworzyć scenariusze wymówek, które nasz mózg potrafi wymyśleć, żeby wytłumaczyć sobie nasze.. no właśnie co? Lenistwo, wygodę, przyjemności jakie z tego płyną? 

Dygresja: U mnie jedną z wielu takich przyjemności, której ostatnio doświadczyłam i wytłumaczyłam ją sobie według mnie bardzo rozsądnie był: OKRES. Czyli coś, co jest najlepszą wymówką na wszystko! Tym razem padło na lody. Ogólnie za nimi nie przepadam. W wakacje nie jem ich gałkami, rożkami, łyżkami i czym tam jeszcze można. Są to są – super, ale dla mnie nie ma różnicy. Jednak dla jednego zrobiłam wyjątek i to nie w lecie, a przedwczoraj. W wakacje z uporem maniaka poszukiwałam Magnum Double Peanut Butter. Nie było go nigdzie – wierzcie mi. Szukałam wszędzie tam, gdzie stanęła moja noga. 
W tamtym tygodniu byłam w Biedronce, pod blokiem. Leżał w lodówce z lodami, do której nie mam zwyczaju zaglądać, tym bardziej o takiej porze roku. To był piątek, postanowiłam, że nie go nie kupię, ale jak wrócę po weekendzie i wciąż będzie na mnie czekał, z wielkim namaszczeniem włożę go do koszyka i skonsumuję przy dźwięku fanfarów z Youtuba. Od tamtego czasu nie byłam w Biedronce, prawie, że zapomniałam o moim Magnumie. Pech chciał, że we wtorek nie najlepiej się czułam, za co odpowiedzialny był oczywiście okres. I nagle wpadł mi do głowy pomysł, że to idealny czas na zjedzenie lodów – wszystko jedno jakich, wszystko jedno skąd. Zamiast Biedry, wybrałyśmy z koleżanką Tesco. Magnum czekał na mnie, w jednej z lodówek. Koleżanka powiedziała mi, że wcale nie jest dobry. Przyjęłam do wiadomości, ale i tak musiałam sprawdzić, bo przecież chodzi o masło orzechowe(!). Wróciłam do mieszkania. Lód był już na wpół roztopiony, otworzyłam opakowanie i z miłością zabrałam się do zjadania go łyżeczką i wiecie co? BEZ REWELACJI. Tutaj zaczęłam się zastanwiać, czy naprawdę go potrzebowałam. Czy to nie szum, który powstał wokół smaku tego loda tak mnie nakręcił, że musiałam go spróbować i szukałam ku temu wymówki?

Nic się nie zmienia od na tyłku siedzenia 

Możecie się zastanawiać po co piszę ten post..
Postanowiłam (któryś już pewnie z kolei raz), że trzeba utrzeć nosa narzekaniu i jesiennej melancholii. Do tego wszystkiego skłoniły mnie i niejako zmotywowały przytoczone przeze mnie wcześniej zbiegi okoliczności. Nie będę opowiadać ich historii, bo chcąc rozwodzić się nad każdym, wyszłaby z tego niezła lektura :D 

W każdym razie, dwoma ostatnimi bodźcami, dzięki którym w ogóle wzięłam się za cokolwiek, oprócz jedzenia, spania, czytania i narzekania – była wczorajsza rozmowa z Shirley. Trzymajcie kciuki, bo jeśli wieczorne pogaduchy O ŻYCIU wpłynęły na nas obie tak samo, to w niedługim czasie zobaczycie tutaj Shirley. Drugim czynnikiem, który sprawił, że zrobiłam rachunek sumienia i uwzględniłam w nim wszystko, co działo się ostatnio, był post na Instagramie. Tutaj ukłon w stronę Angeliki i MonikiCandy Pandas Blog. Dziewczyny – podziwiam Waszą energię, zapał i chęci. Wasz post o aplikacji do narzekania spowodował, że wzięłam na warsztat moje żale i stwierdziłam, że dłużej tak być nie może. Uznałam, że to nie przypadek, że akurat dzisiaj opublikowałyście opis pod zdjęciem, tak bardzo dotykający tego, nad czym ostatnio bardzo długo myślałam i .. narzekałam :D. 


A na koniec zostawiam Was ze zdjęciami, autorstwa mojej Mamy, dzięki którym widzę, że jesień może być piękna. :)





Wszystkich, którzy do nas zaglądają serdecznie pozdrawiam! Jesteśmy z Shirley ciekawe, jak Wy radzicie sobie z jesienną melancholią i skąd czerpiecie swoją energię? Z chęcią skorzystamy z Waszych porad i inspiracji!

Ania :)

niedziela, 11 września 2016

NDW: Ujarzmianie fruwających kosmyków

Hej! 

- Ania co Ci jest? - Usłyszałam rano od Młodego. Fakt, że chodziłam z opadającym na czoło koczkiem ślimaczkiem umazianym po cebulki w masce, wyjątkowo go zafrapował. Szczególnie przy obiedzie, kiedy mama miała na włosach takiego samego koczka, z taką samą maską, ale już nie zwisającego, a podpiętego z tyłu głowy. No cóż, tak czasem bywa, że włosy żyją własnym życiem. 



U mnie ostatnio tak się właśnie zadziało. Kosmyki wirowały we wszystkie strony i pod koniec dnia nieestetycznie strączkowały. Od ponad tygodnia używam, naprzemiennie dwóch odżywek. Co prawda Kallos Color jest maską, ale na co dzień zużywam go jako drugie O w metodzie OMO. No dobra, czasem posłuży za oba O. Drugim kosmetykiem jest pewna odżywka, o której jeszcze będzie czas żebym napisała, bo zapowiada się baaardzo przyjemnie. W każdym razie, oba te kosmetyki mają w sobie emolienty, a co za tym idzie mogą obciążać włosy. Żeby ukrócić farbowańcom samowolę, bo to głownie rozjaśniane partie stały się trudne do okiełznania, postanowiłam nakarmić je pewną substancją, na której już kiedyś się kolokwialnie pisząc "przejechałam" - mowa o hydrolizowanej keratynie. 

A jeśli keratyna to - nawilżacze.

Konkretna porcja humektantów, w połączeniu z emolientową bazą i proteinami zalatywała pod uproszczoną wersję pielęgnacji PEH. Jak się okazało włosy polubiły ją nawet bardziej niż bardzo. Dlatego postanowiłam dzisiaj ten zabieg powtórzyć. A z jakim efektem - przekonajcie się sami i dajcie znać w komentarzach :) 

Na zdjęciu widzicie cały arsenał produktów, który dzisiaj wylądował ukręcony razem, poza szamponem, na włosach. Od nasady aż po końce. (Zabrzmiało prawie jak w reklamie.) 



W miseczce połączyłam:
Proteiny: 4 krople keratyny hydrolizowanej
Emolienty: 2 łyżki Kallos Color, 5 pompek olejku Cien, 5 kropli nafty
Humektanty: pół łyżeczki gliceryny, łyżeczka żelu Collagen +MSM (używam do twarzy pod krem, jest genialny i również skład tej galaretki jest zaskakująco dobry) 

O nowościach kosmetycznych, które wpadły w moje ręce w te wakacje napiszę osobny post.

Ukręconą maskę o konsystencji budyniu wprasowałam dłońmi w zwilżone i odciśnięte włosy. Zawinęłam je w koczka ślimaczka na czubku głowy, ale tym razem nie zakładałam reklamówki, ani turbana. Dziś jest tak ciepło, że ten sposób nie wyłoływał u mnie entuzjazmu. Pewnie dlatego Młody dziwił się co mam na głowie. Zazwyczaj wszyscy widzą mnie w turbanie lub czapce, a nie z włosami "saute". 

Włosy zmyłam żółtkowym szamponem z Fitokesmetik po ok. 1,5 godziny. Zostawiłam do wyschnięcia. 


Tak prezentowały się po rozczesaniu i wtarciu w końcówki kropelki oleju z pestek granatu i oleju odżywczego Elseve. 

Przepraszam Was z góry, za jakość zdjęć, ale Lumia zakrzyczała, że nie ma miejsca, a cyfrówka jakby się zbuntowała z łapaniem ostrości. Jeszcze na podglądzie jakoś to wyglądało, ale już na ekranie nie bardzo...






Dzięki tej masce już drugi raz osiągnęły taki stan, którym chciałabym się cieszyć codziennie bez stosowania bardziej złożonej pielęgnacji. Są wygładzone, miękie i dociążone. Końce powoli zaczynają wołać o nożyczki, ale to już pewnie pod koniec września.

A co Wy dzisiaj zafudnowałyście Waszym włosom? :)

Pozdrawiam i zmykam na rower!
Ania

PS. Postaram się apdejtować post i dodać zdjęcia w naturalnym świetle
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...