wtorek, 24 maja 2016

Co ma notatnik wspólnego z indykiem? Niewyszukany przepis na wyszukanego gulgula


Witajcie! 

Ostatnio trudno mi się zebrać, żeby napisać cokolwiek. Doskonale o tym wiecie z poprzedniego wpisu i częstotliwości postów na blogu. Niezły paradoks. Jako przyszła dziennikarka (ha ha) nawet na chwilę nie powinnam odstępować od klawiatury czy notatnika. W pierwszym przypadku robię to notorycznie. Na rzecz spędzania czasu #wkuchni, czego dowodem gulgul pod koniec wpisu. Mam nadzieję, że dotrwacie! :) 


Często rezygnuję z komputera, jednak z notatnika - wcale. Towarzyszy mi 24 godziny na dobę. To mój drugi mózg. Przenośny Seagate, albo inny dysk, który jest w stanie pomieścić terabajty myśli. To uzależnienie od notesu staje się coraz bardziej zauważalne przez otoczenie.

Mięsiąc temu byłam na weselu. Jako, że moja szafa nie należy do wypełnionych po brzegi, pożyczyłam od mamy torebkę, żeby pasowała do sukienki. Średniej wielkości, granatowa elegancka torebunia w niczym nie przypomina tych, które ja noszę przez ramię na co dzień. Wracając do sedna, przed wyjściem zapakowałam do niej różne najpotrzebniejsze do przetrwania na weselu atrybuty młodej kobiety, dodatkowo włosomaniaczki. Jako, że miałam koka, zabrałam tylko TT i spinki, wsuwki. Potem dołożyłam portfel, perfumy w pudełku, żeby ukochana buteleczka Acqua di Gioia się nie porysowała, puder i pędzel, co by się nie błyszczeć w świetle stroboskopów, jak satynowe sukienki innych weselnych panien. Gdzieś upchnęłam jeszcze porfel P. i gumy do żucia. Ostatecznie brakowało tylko jednego.

Notes - przecież musiał tam być. Upychałam go na różne sposoby, logistycznie opracowywałam jak go zmieścić. Temu wszystkiemu przyglądała się mama, która podeszła, wyjęła perfumy z opakowania i odłożyła mój notes na bok, tłumacząc, że i tak nie będę nic pisać. Posłuchałam. Zostawiłam. Na weselu czułam się tak, jakbym została pozbawiona segmentu pamięci. Niestety nie mam tak z laptopem. Z komputera mogę nie korzystać bardzo długo. Jednak kiedy już blokada opadnie, siedzę z palcami przyklejonymi do klawiatury, czego efektem są posty takie jak ten, o długości takiej jak ten. 

Jednak to nie koniec opowieści o notesie. Jest ze mną nawet jak śpię. Muszę mieć go na wyciąnięcie ręki, w razie gdybym się w nocy zapragnęła się przebudzić z genialnym pomysłem na kolejny temat albo śniadanie. Taak, śni mi się w nocy to, co będę jadła rano. Dlatego też nauczyłam się wcześniej wstawać..
Nie mogę się doczekać aż rano odprawię swój codzienny rytuał. Zaleję imbirowy napar, odstawiony poprzedniego dnia do odpoczęcia, ciepłą wodą, a później doleję wyciśnięty z połowy cytryny sok. Pół litra ciepłej imbirowo - cytrynowej mikstury czyni cuda.

Podczas wypijania eliksiru odporności myślę nad śniadaniem. Jeśli mi się przyśniło, mam już "z głowy" - wiem, robię, zjadam. Jeśli nie, przeobrażam się w pomysłowego Dobromira i z ideologią instagramowej "czystej michy" pichcę, a później każdy przepis o ile się sprawdzi - trafia do notatnika, obok listy zakupów i zagubionego wykładu. 

Jeszcze kilka lat temu nie spodziewałabym się, że śniadanie stanie się dla mnie najważniejszym momentem w ciągu dnia. Nie spodziewałabym się, że kasza jaglana zawładnie moim sercem, i że nie całkowicie, ale zrezygnuję ze słodkich śniadań. A kanapki z rzodkiewką będę wsuwać jak małe wygłodniałe dziecko, które właśnie wróciło z placu zabaw, z jedną tylko myślą w głowie "JEŚĆ!!". 

I ja też tak właśnie jem śniadanie. Wygłodniała... po nocy, a nie placu zabaw. 
Tak właśnie od notesu, przeszłam do śniadaniowych tematów. A ostatnio moimi kubkami zawładnął gulgul. Jeśli obserwujecie Insta, to jegomość pojawił się tam  na kanapkach i jako dodatek do omletu z białek. Pycha!



Na co dzień unikam mięsa, ale ostatnio postanowiłam trochę to zmienić. Kupiłam niecały kilogram indyka. Co prawda nie z ekologicznej, bio hodowli, ale wyszedł naprawdę smaczny. Przy moim jedzeniu, a właściwie niejedzeniu mięsa, trochę pędzonych hormonów mi nie zaszkodzi. Jeśli będę miała okazję dorwać kurkę, która wcześniej grzebała sobie w ziemi w poszukiwaniu robaczków, a nie pożerała tony naantybiotykowanej paszy - nie pogardzę, choć kiedyś nawet bym o tym nie pomyślała. Dziś wiem, że "domowe" mięso, to inna liga. 

Dlatego podrzucam Wam przepis na indorka. W rozmarynie, imbirze i cytrynie. Pokrojony lub porwany (bo jest taki mięciuchny) - idealnie sprawdzi się na kanapki,  w kawałku nada się genialnie na główne danie, z dodatkiem pieczonych warzyw i wiosenno/letniej surówki - pyszny obiad gwarantowany. 



Receptura na indora wymaga:


  • piersi z indyka, ok. kilograma
  • kilku gałązek rozmarynu 
  • połowy cytryny pokrojonej w plasterki 
  • imbiru, ok. 3 cm kawałek pokrojony w plasterki
  • soli, u mnie himalajska 
  • świeżo mielonego pieprzu
  • opcjonalnie: listkó laurowych, ząbka czosnku, miodu 

Indyka myjemy, wkładamy do miski z osoloną wodą przynajmniej na godzinę. 
W tym czasie szorujemy i wyparzamy cytrynę. Ciachamy na plasterki. Tak samo postępujemy z imbirem. 

Zrywamy gałązki rozmarynu. Ich ilość zależy od wielkości piersi, ja na 800 gramów dałam dwie całe, z tym, że jedną pod koniec pieczenia. Do marynowania dodałam jeszcze obskubane listki. 

Do sporego woreczka, ewentualnie pojemnika wkładamy pierś. Wcześniej musimy osuszyć ją z solanki. Dodajemy imbir, cytrynę, opcjonalnie odrobinę płynnego miodu o neutralnym zapachu (gryczany na pewno zdominuje smak i aromat naszego indyka, czego nie chcemy). Do macerowania możemy dodać też roztłuczony ząbek czosnku. 

Zakręcamy woreczek/ zamykamy pojemnik i przechodzimy do najciekawszej części. 

Nasz indyk zasługuje na trochę miłości dlatego go masujemy --> to sprawdzi się tylko w przypadku woreczka. Nacieramy mięso, żeby aromaty się przenikały. Nie martwmy się, że zgniatamy cytryny - o to chodzi. Puszczą sok, który połączy się z indykowym. 
Jeśli wybraliśmy opcję pojemnikową, mimo, że lubimy naszego indyka, musimy być brutalne. Przy okazji poćwiczymy mięśnie. Trzęsiemy pudełkiem, uważając, żeby się nie otworzyło a gulgul nie wylądował na suficie. Nie przejmujcie się jeżeli zostaliście przyobserwowani, przez przyczajonych w kuchennych drzwiach, domowników. Jak gdyby nigdy nic zacznijcie śpiewać coś na kształt rytualnych pieśni. Zdziwienie w oczach obserwujących zapewni wam dobry humor do końca dnia.
Rozbijanie mięsa o ścianki pojemnika kończymy kiedy cytryny będą już zmacerowane i po prostu zmęczone - jak nasze ręce, od tego potrząsania.

Tak wstrząśnięte lub rozmasowae mięso zostawiamy w opakowaniu i wkładamy do lodówki. Najlepiej na całą noc, ale sprawdza się też krótszy czas. Po odczekaniu wykładamy indyka razem z sokami do naczynia żaroodpornego i pieczemy ok godziny. Kiedyś usłyszałam, że na kilogram mięsa potrzeba ok. godziny pieczenia - póki co ta metoda sprawdza się idealnie. 

Po godzinie mamy gotowe mięsko, smacznego! :) 



A Wy, jecie mięso? Lubicie indyka? Bardzo interesuje mnie, czy macie jakieś ulubione przepisy, albo patenty na przygotowywanie mięsa. 

Pozdrawiam gorąco, 

Ania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jesteśmy wdzięczne za każdy ślad pozostawiony #wkuchni. Chętnie czytamy komentarze i cieszymy się z każdej nawiązanej rozmowy. Dołączajcie, dyskutujcie, dzielcie się własnymi spostrzeżeniami, a my na pewno zawitamy ze swoimi do Was! :)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...