Witajcie
Tak jak obiecywałam przy okazji MWH, na blogu będą pojawiać się różne wpisy dotyczące mojej pielęgnacji. Tej trochę starszej i aktualnej. Dzisiejszy post dotyczy hmm.. kulinarnego włosomaniactwa – jak myślicie, czy to może być odpowiednie określenie na to, o czym przeczytacie niżej?
Włosy odżywione to takie, które po prostu są najedzone.
Żeby je najeść, najlepiej zacząć od Kuchni.
Zanim sama
tam zawędrowałam,
pierwszym krokiem w stronę zdrowszych włosów, był zakup "świadomych" odżywek. W moje ręce trafiły:
- znana w całej blogosferze odżywka Garnier „Awokado i Karite” - mój romans z nią trwa do dzisiaj.
- odżywka z Alterry „Granat i aloes” – dobra, ale nie do codziennego mycia.
Drugim krokiem było przepatrzenie kuchennych szafek i lodówki w poszukiwaniu
„naturalnych kosmetyków”. Pewnie wiele z Was pomyśli, że zwariowałam, nazywając
jogurt, śmietanę czy mleko odżywką lub maską. Kiedy zaczęłam zagłębiać się w tajniki włosowej wiedzy też byłam zdania, że L’Oréal czy Timotei znają się bardziej na potrzebach naszych kłaczków. Nie przekonywały mnie znalezione w Internecie przepisy na domowe maski. Wydawało mi się, że kiedy nałożę na włosy żółtko – będę śmierdzieć jajkami na kilometr, a kiedy nałożę drożdże ktoś pomyli mnie z chałką.
Oczywiście na samym początku kiedy jeszcze nie potrafiłam określić porowatości, a przede wszystkim potrzeb moich włosów, trochę pobłądziłam. Konflikt z matką naturą zaczął się od
maski z rozdrobnionym siemieniem lnianym, o której pisałam w MWH
(klik) Podobnie było z maską z
żółtek, oleju rycynowego, oliwy z oliwek i cytryny. Z tej mieszanki powstał jeden wielki suchy puch przetłuszczony od nasady. Nic przyjemnego.
Wtedy nie wiedziałam, że moje
włosy są wysokoporowate i nie przepadają za proteinami. A żółtko jak się okazało, to jest ich taka mała bomba. Możliwe, że wtedy pierwszy raz moje włosy zachorowały na przeproteinowanie. Jak się domyślacie, nie bardzo wiedziałam jak sobie z tym poradzić. Szukałam podobnych przypadków w sieci.
Maska, która miała poprawić kondycję i odżywić spragnione pielęgnacji „pędzelki” zamieniła je w kompletne siano.
Normalne? Nie całkiem. Teraz wiem, że wszystko zależy od struktury i stanu zniszczeń włosów. Moje, w okresie nieustającego używania prostownicy a potem rozjaśniania stały się wysokoporowate, co oznacza, że ich
łuski bardzo
się rozchyliły. Były zdecydowanie bardziej podatne na zniszczenia. Nawet spanie w nieodpowiedniej fryzurze sprawiało, że włosy
haczyły o siebie, pękały, kruszyły i kołtuniły. Teoretycznie włosy zniszczone powinny raz na jakiś czas dostawać proteiny, żeby luki po keratynie, która z nich po prostu uciekła, wypaliła się itp. zostały uzupełnione.
Jednak należy przy tym pamiętać, że proteiny lubią się z nawilżaczami i emolientami (zostawiają na włosach, film, uealstyczniają końcówki).
Ja już wiem, że same lubią wysuszać. Choć w mojej masce były dwa oleje, zabrakło odpowiedniego nawilżenia. A dwa żółtka = dwie proteinowe bomby.
Podczas mojej drogi o zdrowsze włosy zdarzyło się jeszcze kilka nieudanych zabiegów, wynikających z niewiedzy i może też trochę chęci przyeksperymentowania(?) ;)
Mimo to
metoda prób i błędów jest cały czas aktualna i przeze mnie praktykowana.
Błędów jest coraz mniej, ale zdarzają się.
Kiedyś dużo, głównie dobrego naczytałam się o oleju kokosowym, dlatego pomijając opinie, że z wysokoporowatkami może się nie polubić, naolejowałam włosy. Po zemulgowaniu odżywką zamiast włosów na głowie miałam perz. Przez długi czas od nowa regenerowałam je sprawdzonymi sposobami. Mimo to, do kokosa zniechęciłam się tylko na jakiś czas. Podjęłam kolejną próbę, tym razem na oczyszczone włosy nałożyłam maseczkę z mleczka kokosowego, z dodatkiem kilku kropli oleju i z tego co sobie przypominam jakiejś odżywki. Efekt był gorszy niż po samym oleju. Mówi się, że
do trzech razy sztuka, ale u mnie chyba do tego trzeciego jednak nie dojdzie.
Jeśli chodzi o bardziej
aktualne eksperymenty do mojej spożywczej listy dodaje
kakao.
Podobno ma dobry wpływ na włosy. Ja jednak wciąż jestem zmieszana. Moje kłaczki po kakaowej masce były po prostu
dziwne w dotyku. Być może to wina zbyt dużej ilości dodatków:
śmietana, miód, trochę oleju sezamowego (tak, pachniałam jak orzeszki w czekoladzie, albo może bardziej chałwa…) i
balsam GP do zagęszczenia. Być może włosy nie uniosły ciężaru tej mieszanki. Choć nie były obciążone, brakowało im blasku i miękkości. W dotyku były bardziej usztywnione niż gładkie.
Mimo tej "szorstkości" podobała mi się ich mięsistość, odżywienie i końcówki. Efekt odżywienia był zdecydowanie lepszy niż wizualny.
Chociaż jakby połączyć te wszystkie cechy, to dopiero wyszłyby włosy… idealne - grube, miękkie, dociążone, sypkie, błyszczące itp.
A poniżej zdjęcia po kakaowej masce.
|
Po lewej: po rozwinięciu koczka ślimaczka. Po prawej: przeczesane TT |
Ja choć wiem, że nigdy nie będę posiadaczką grubych włosów (taka natura) będę wciąż walczyć o ich mięsistość, dociążenie, sypkość itp. Wy też możecie, testując różne produkty, które wyciągniecie z szafek czy lodówki. Jednak wcześniej warto poszukać w sieci, czy ktoś przed Wami nakładał już np. na włosy masło i jaki był tego efekt.
Choćbyśmy mieli
najlepszy nierafinowany olej kokosowy, oliwę z oliwek zabraną włoskiej gospodyni ze stołu, czy jajka od kurek zielononóżek, musimy się liczyć z tym, że nasze włosy mogą się z tymi produktami po prostu nie lubić. Dlatego jeśli już wiemy, że tak jest, nie zniechęcajmy się. Próbujmy czegoś innego.
Olej kokosowy zamieńmy na lniany, oliwę na olej z pestek winogron, a jajka na chociażby żelatynę.
Dzięki takiemu testowaniu już wiem, że moje włosy lubią „zjeść” żółtko, ale tylko raz na jakiś czas. Miodem też nie pogardzą, a jogurt i różne oleje wtranżolą bez zastanowienia :)
Pozdrawiam Was cieplutko, tym bardziej, że przeczytałam dziś o nadchodzącej do Polski arktycznej pogodzie :)
/Ania